"Zejść na ziemię"



Przysłowiowe „zejść na ziemię” można rozumieć na różne sposoby. Dosłownie i w przenośni…
Schodzenie na ziemię, o jakim napiszę, dotyczy bardziej metafizycznej sfery życia. Wyrwałam się do niej w pewnym momencie i przegapiłam cienką granicę, której przekroczenie groziłoby chyba jakimś rodzajem obłędu. Tak czy inaczej sporo doświadczeń nauczyło mnie, jak dostrzegać te granice.
Raz przekroczona granica „w dół egzystencji” (rozumiem przez to takie „staczanie się” w materię i nieświadomość) sprawi, że będziemy umieli ją zauważyć w odpowiednim momencie i potrafili się od niej uwolnić. Analogicznie ta cienka granica „w górę”, zaczynająca się od słowa „pycha”, również będzie łatwo dostrzegalna, kiedy już raz ją przekroczymy. Oczywiście – najpierw trzeba sobie to wszystko uświadomić, co też nie jest łatwe. Niejednokrotnie wydaje nam się, że nic więcej nie potrzeba, że to już ten punkt, z którego nie ma żadnych innych dróg, że teraz pozostało tylko i wyłącznie trwanie… Otóż nie i na pewno wszyscy się z tym zgodzą: bez przerwy dostajemy „kopniaka”, który uświadamia nam, że trochę za bardzo zboczyliśmy ze swojej drogi. Sztuka polega na tym, aby te „kopniaki” i wskazówki odpowiednio interpretować i nie popadać w skrajności.
             Odkąd zaczęłam traktować „życie w świadomości” naprawdę poważnie, odkąd ta sztuka stała się dla mnie jedyną i najlepszą, sądziłam, że jedyna droga to droga ku górze. Że trzeba piąć się wyżej i wyżej, ku lepszemu życiu, ku dobru, ku niebu. Nie potrafię tego opisać w jakiś dosadniejszy sposób, bo być może to wszystko jest zbyt świeże, żebym sama to pojęła. Jednak chodzi mi mniej więcej o to, że wpadanie w pułapkę dążenia do „wyższości”, wcale nie oznacza, że jesteśmy przegrani. Czasem nadchodzi kryzys: jesteśmy za bardzo „na dole”, albo za bardzo „na górze”. I o ile odrywanie się od materialnej sfery życia, sfery wypełnionej pogonią i nieustannym myśleniem – jest w gruncie rzeczy łatwe… o tyle „zejście na ziemię”, gdy przekroczyło się pewną granicę „w górę”, w sposobie rozumowania, to już trochę twardszy orzech do zgryzienia.
            Nie mam pojęcia czy to problem napotykany przez wszystkich, czy to błąd w moim myśleniu. Tak czy owak strona jest po to, aby zrzeszać ludzi, aby mogli rozmawiać i wymieniać się spostrzeżeniami, doświadczeniami. Pouczać i budzić? A czy rozmową nie można się czegoś nauczyć? Czy zwykła rozmowa z drugim człowiekiem nie może być bodźcem budzącym nas z nieświadomości? Oczywiście, że może. I oczywiście, że w dosłownym i dzisiejszym rozumieniu słowa „pouczać” nie ma niczego przyjemnego i nikt chyba nie przejąłby się naukami, które ktoś mu wtłacza do głowy, jak maszynie. Rozmowa i jakiś bodziec nakłaniający kogoś do przemyśleń, do rozmowy czy pisania tego, co akurat zrodzi się w głowie, to właśnie najważniejszy punkt świadomego życia, jaki powinien zostać realizowany. Nie mówię, że coś takiego realizuję – staram się (starałam), ale to wciąż za wcześnie. Jednak po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, że coś tam się udało – widzę zainteresowanie, widzę przemyślenia czytających, komentarze, widzę niezgodę i zgodę, ożywienie, burzę mózgów.
            Zmierzam do tego w tych spontanicznie pisanych „wyznaniach”, że patrzenie ku „górze” oderwało mnie nie tylko od ziemi, ale i od tego, co rzeczywiście tam (na przysłowiowej górze) jest.
            Ze schodzeniem na ziemię wiążą się dwa ważne słowa – PYCHA i POKORA. Każdy zna zabieg „obserwowania emocji”. Tak też z lękiem obserwowałam własne emocje, bojąc się rosnącej pychy i usilnie przekonując samą siebie, że nie, to wcale nie pycha. Szereg pewnych wydarzeń dowiódł, że to jednak była pycha. Nie opuściłam jednak głowy, choć lekki strach był – że pogubiłam się i już nie zdołam wrócić na wyznaczoną ścieżkę, że odsunęłam się od świadomości… A stało się to w dziwny sposób – bo nadmierne myślenie i kontemplowanie różnych spraw w każdej, naprawdę każdej sytuacji, doprowadzał mnie po prostu do szału. Kiedy zdałam sobie sprawę, że za bardzo zabrnęłam w dążenie „ku górze”, postanowiłam najzwyczajniej w świecie poszukać sposobu na „powrót na ziemię”. I oprócz tego, że zrozumiałam, jak zwalczać pychę (wcale nie była widoczna gołym okiem, bardziej ja sama ją dostrzegałam), dowiedziałam się, jak budować w sobie pokorę.
            Najwspanialszym czynnikiem, który przywrócił mnie na ziemię była właśnie dziwna interpretacja pewnej przypowieści. Mówię o historii Adama i Ewy. Stosunek świata żeńskiego i męskiego. Dokładniej – ziemia, która jest, powinna być dla nas równowagą. Ziemia to najdoskonalsze miejsce, bo łączy w sobie te dwa pierwiastki. Nie można zapędzać się pod nią, siedzieć pochłoniętym w materii, ale nie można też wylatywać w niebiosa. To nas spotka, ale po śmierci. Góra nie ucieknie. Tutaj, gdzie teraz żyjemy trzeba umieć utrzymać harmonię. Nie mówię o harmonii zła czy dobra. Nie, harmonii w duchu, w dochodzeniu do świadomości. Świadome życie – przynamniej mnie – oderwało od tego materialnego (utożsamianego z ziemskim i niesłusznie) świata, na rzecz czegoś wyższego, czego nawet nie byłam w stanie dosięgnąć. To była pułapka, z której mam nadzieję już się wyzwoliłam. Świat nieosiągalny nie jest tak ważny jak ten TU i TERAZ. Życie łączące w sobie ten „boski” pierwiastek i „ziemski”. To, co zostało nam dane na ziemi, rozwijająca się nauka i technologia (w dużym uogólnieniu, bo wiadomo, że ma to też niestety dużo minusów), cała ta brzydota i piękno zarazem – jest czymś wspaniałym i powinniśmy z tego korzystać (oczywiście z głową, bo stracenie głowy tu już droga „w dół”). Niech to jednak harmonizuje z bogatym życiem wewnętrznym, z pamięcią o czymś wspaniałym, uduchowionym, tkwiącym w każdym z nas i we wszystkim, co nas otacza.
             

Komentarze