Porywająca otchłań bólu i nienawiści



            Jak często bywa tak, że twój wewnętrzny świat rozrywa jakiś nieokreślony ból, który zabarwia wszystko na czarno? I ta czerń wylewa się z ciebie, zasłania widoczność, wypływa przez okna, przez szczeliny między drzwiami a podłogą… ta czerń spływa po ścianach, gęsta i lepka niczym smoła. Obezwładnia cię strach, bo masz wrażenie, że wkrótce utopisz się w niej i już nie będzie żadnego ratunku. Lęk jest tak paraliżujący, że nie pozwala ci wstać i choćby otworzyć okno, aby powietrze wleciało do twej czarnej komnaty i rozproszyło duszący smród bólu. Choćby był duszny poranek, lodowata, mroźna noc, czy jesienny deszczowy wieczór, albo wiosenne, rześkie południe... to otwarte okno na chwilę rozproszyłoby przytłaczającą, lejącą się czerń z głębi twej duszy.
            Ale to wydaje się tak nierzeczywiste, jak te wszystkie opowieści i baśnie, w których Dobro zawsze zwycięża nad złem, a honor jest ważniejszy niż duma. Czytasz je, albo ich nienawidzisz i zawsze odwracasz swój prawdziwy wzrok od prawdy w nich zawartej. Co z tego, że ktoś tam zwycięża, skoro w naszym świecie mrok przysłania jakiekolwiek światło, a twa czerń otula życie, pozbawiając je oddechu?
            Wpadasz głębiej i głębiej w wir bólu, cierpienia i niemocy. Twoje emocje doprowadzają cię do szału, kręcąc w głowie i wywołując wymioty. Nie wiesz już gdzie jesteś, bo otchłań porwała cię tak nagle i bez pytania. Wszędzie tylko duszny zapach stęchłej ziemi¸ w której jesteś zagrzebany, niczym w trumnie. Wściekłość wywołuje każde ukąszenie robaka. A są wielkie, tłuste i bardzo głodne. Podgryzają twoje wątłe ciało, chcąc dobrać się do duszy i strawić ją zachłannie. Szamoczesz się, próbując strącić z siebie obślizgłe larwy i grube myszy o ogonach różowych i gładkich, jak skóra niemowlęcia. To wszyscy ci ludzie, którzy bez przerwy krępują twoje ruchy, którzy chcą cię zjeść, zjeść twoją duszę, pozbawić człowieczeństwa. Ci znienawidzeni ludzie, znani i nieznani, krzywdzący i obojętni, są dla ciebie, jak te robaki, natrętni i okrutni. Nie sposób się od nich wyrwać, a z drugiej strony nie ma trumny, do której by nie weszły, żeby schrupać czyjeś nadgniłe truchło.
            Wściekłość ponownie cię ogarnia. Robaki wiją się i pełzną w stronę twarzy. Już czujesz ich wczepiające się w twoją rozpadającą się szatę macki. Nie możesz się im poddać. Nie możesz dać im wygrać. Kim byś był, gdybyś dał nad sobą zapanować? Gdyby ci wszyscy ludzie narzucili ci swoją wolę, odrysowali na tobie schemat idealnego życia, dali ci odpowiednie imię, tytuł i obliczyli datę śmierci? Nie możesz pozwolić im zabrać siebie! Nie mogę pozwolić! Mówisz sobie i szamoczesz się tak bardzo, że ziemia rozkopuje się pod tobą, wilgotnieje i wciąga cię jeszcze niżej. Zapadasz się, kruche trumienne deski zjadają korniki i jesteś samotny i nagi w otoczeniu tłustych, białych larw.
            Nie wiesz kim jesteś. Czy dałeś im wyrwać swoją tożsamość? Czy to oni doprowadzili cię do tego stanu, czy zrobiłeś to sam? Czy twoja walka miała w ogóle sens? Przypominasz sobie te wieczory, w których czułeś w gardle wymioty i kiedy już pokój pokrył się gęstą, śmierdzącą, czarną cieczą, wpadałeś w nią ze wściekłości wobec całego świata. I myślisz, jak się z tego wyrwać, jak odzyskać samego siebie. To najgłębsze Ja, które nie wymiotuje na samą myśl o każdym, kto w jakiś sposób odebrał ci życie. Gdzie szukać zagubionej duszy?
            Boisz się ją stracić, kiedy ludzie niczym hieny skaczą ci do gardła, a tak naprawdę nawet nie wiesz czy ją masz i jak ją poczuć. Strach przejmuje cię ponownie. Strach, wściekłość… zapadasz się niżej i głębiej i smród coraz bardziej blokuje ci dopływ świeżego powietrza.
            Pozwoliłeś im odebrać swoje Ja.
            A potem zauważasz, że przy każdej zaciętej walce z robakami, ziemia robi się coraz bardziej niestabilna. Usuwa ci się spod stóp. Zamiast wzlatywać, ty nieustannie spadasz. Próbujesz więc zaprzestać walki. Dygocąc stawiasz czoła pełzającym larwom. Zaciskasz powieki, rękami wczepiasz się w wilgotną ziemię i dajesz im urzędować na twoim ciele. I nagle zauważasz, że ziemia jest twardsza. Zauważasz, że robaki wcale nie dostaną się do twojej duszy. Że kiedy one już tu będą, ona wzleci wysoko, bo wilgoć ziemi nie jest dla niej. Zauważasz, że nie masz z walczyć.
            Otwierasz oczy i znów znajdujesz się w opływającym czernią pokoju, komnacie własnych wspomnień, żalu i gniewu. Lecz tym razem smutek i strach nie przejmują nad tobą kontroli. Dusza jest bezpieczna i zawsze będzie, a im mocniej utrzymasz się na ziemi, tym wyżej twa dusza wzleci.
            Czerń zaczyna się topić, wnikać w ściany pokoju, wreszcie zanika zupełnie, pozwalając rozbłysnąć pięknym, soczystym kolorom. Światło wpada przez okno, które szybko otwierasz i upadasz. Upadasz zachłysnąwszy się świeżym, rześkim powietrzem, które wypędza z ciebie demony i wysysa czarną posokę. Ból zanika i tym razem musisz stanąć na straży swojej duszy, aby żadna niepożądana emocja, żadne cierpienie nie zachwiało twoim poczuciem Ja. Już wiesz, że są i będą sytuację, przez które poczujesz się gorzej, ale to nie będzie żaden pretekst, aby zacząć z nimi walczyć… udawać, że ich nie ma, uciekać przed nimi, chować się, kłamać i szamotać. Zamiast tego otworzysz okno, spojrzysz w jasne niebo, a nawet jeśli będzie ciemne, dostrzeżesz moc księżyca, i przyznasz się do swoich uczuć i tego, że nie mają nad tobą żadnej władzy.

Komentarze