"Lot nad kukułczym gniazdem" - Ken Kesey



! Uwaga ! 
Notka zawiera spojlery.
  
      Czasem buntujemy się – działamy przeciw czemuś, lub komuś, bo po prostu wydaje nam się to wewnętrznie poprawne. Jakiś głos mówi nam, że nie możemy się podporządkować, że to niezgodne z naszą naturą. Nie jesteśmy jednak świadomi dlaczego tak jest i jaką moc ma ten, przeciw komu się buntujemy (lub przeciwko czemu).
            Wraz ze świadomością powagi sytuacji, nasz bunt zaczyna blednąć, a w jego miejsce wchodzi pełna świadomość bycia zagrożonym. Możemy albo podporządkować się, albo dalej buntować, albo z honorem stawić czoła przeciwieństwom i poddać się mocy przeciwnika. Umrzeć za swoje ideały, za idee, które są w każdym, nawet jeśli ich nie dostrzegamy i nie potrafimy nazwać…

 *Wybrałam zdjęcie książki, na której jest obraz Boscha - "Chrystus dźwigający krzyż", ponieważ sam obraz jest genialny i dużo mówi o samej powieści.

            Jedną z najważniejszych rzeczy, jakie zapamiętałam z książki „Lot nad kukułczym gniazdem”, są słowa Randle’a Patrick’a McMurphy’ego:
Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu.
            Z czego mamy się śmiać, drogi McMurphy? Z każdego przejawu niesprawiedliwości, z ludzi, którzy nam nie sprzyjają, z niepowodzeń? Mamy się śmiać z wszechobecnego Kombinatu, który chce zrobić z nas idealnie zaprogramowane roboty, niezadające żadnych pytań i nietroszczące się o swoją egzystencję…?
          Autorem powieści jest słynny Ken Kesey, o którym na pewno jeszcze na blogu wspomnę w odniesieniu do jego psychodelicznych "przygód".   „Lot nad kukułczym gniazdem” to książka, której fenomen rozpostarł się na cały świat dzięki świetnej ekranizacji Milosa Formana pod tym samym tytułem, z oscarową rolą Jack’a Nicholson’a. Dlatego też i jej treść znana jest w całkiem niezłym stopniu: oto zabijaka i złodziejaszek McMurphy trafia do szpitala psychiatrycznego na oddział Wielkiej Oddziałowej, siostry Ratched. Usiłuje przeciwstawić się reżimowi tam panującemu, buntując się pokazuje pacjentom, jak to jest być wolnym wewnętrznie i co oznacza terror, któremu sami bali się przeciwstawić. Lecz przede wszystkim daje wszystkim pokaz siły i niezłomności charakteru, czego tak bardzo brakowało pacjentom i co w dużej mierze było przyczyną ich pobytu w szpitalu.
            McMurphy’ego cechuje optymizm. Dzięki pogodzie ducha, pomimo swoich występków (Randle został oskarżony o gwałt i przestępstwa), jest postacią bardzo pozytywną. Pierwszą rzeczą, jaką zauważa w nim narrator powieści – wielki Indianin zwany Wodzem -  jest to, że McMurphy… się śmieje! Tak, i był to śmiech wesoły, szczery i otwarty. Taki, jakiego na oddziale nikt dawno nie słyszał.
            Niewiele osób jednak wierzyło, że Randle długo wytrzyma pod jarzmem okrutnej oddziałowej. Wytrzymał. A nawet wygrał z nią, chociaż po cichu, już bez śmiechu i nawet z pokorą. Wygrał, bo pomógł wyzdrowieć części pacjentów szpitala bardziej niż Wielka Oddziałowa przez wiele lat pracy. Okazało się bowiem, że w świecie otoczonym białymi murami i kontrolowanym z wszech stron przez Kombinat, wciąż można zachować siebie. Swoje wewnętrzne, najgłębsze Ja, które nigdy nie ugina się pod czyimiś naciskami czy zniewagą. Nie ugina się, co wcale nie oznacza, że skutecznie odpiera takie ataki. Nasza dusza jest całkowicie nietykalna! Nawet jeśli nie przestaniemy się osłaniać przed taką siostrą Ratched: strachem, panicznym lękiem, albo zobojętnieniem na wszelkie bodźce, nasza dusza pozostanie jednak zakryta. W efekcie – zapomnimy o niej, albo zaczniemy jej bać. A przecież jest w nas, tak jak okulary na nosie Hilarego!
            Randle jest bohaterem, którego głębokie Ja jest bardzo silne. Nie pozwolił się sprowadzić do zwykłego, otumanionego lekami pacjenta szpitala psychiatrycznego. Pozostał sobą, choć był w tak beznadziejnym położeniu. I śmiał się – i tym śmiechem zechciał pokonać Kombinat.
            Czy mu się udało?
             McMurphy… nie jest bohaterem. Jest ofiarą. I być może największą z ofiar, po jakie swe macki wyciągnął Kombinat. Większość pacjentów szpitala to bowiem ludzie, którzy albo przybyli tam z własnej woli, albo nie mają innego wyjścia. W każdym razie w szpitalu żyje im się o wiele lepiej niż na wolności. Oddają władzę nad swoim Ja komuś innemu – w tym przypadku Wielkiej Oddziałowej. Randle próbuje chronić owego Ja i zostaje w pewien sposób zmuszony, czy też sprowokowany do śmierci za swoje idee.
            Jednak bez Wodza – narratora nie odszedłby w chwale. Okazuje się bowiem, że tak czy owak nasze życie w dużej, bardzo dużej mierze zależy od innych ludzi. Wobec tego zachowanie swojego Ja w obliczu jakiejkolwiek sytuacji jest ważne, a zarazem bez tych sytuacji (i ludzi) byłoby zupełnie niepotrzebne. Napędzamy bowiem siebie nawzajem i dajemy sobie moc. Patrick swoim optymizmem i uśmiechem dawał nadzieję oraz spojrzenie z nowej perspektywy pacjentom szpitala (a nawet oddziałowej i pracownikom). Natomiast oni dawali mu siłę, podziwiając za śmiałość i po prostu potrzebując go, jakby małymi kroczkami „wyciągał” ich z szaleństwa. I tak też się stało…
            Wódz potrzebował McMurphy’ego, aby stać się silnym. A raczej ponownie w swoją siłę uwierzyć.
            McMurphy potrzebował Wodza, aby odejść z godnością. A jego idee nie wygasły wraz z wygasającym w jego oczach zapałem wraz z lobotomią…
Pierwszy umiera optymizm, po nim miłość, na końcu nadzieja.
            Jednak wiemy, że to nie do końca prawda. Optymizm może zaniknąć, ale jeśli kiedykolwiek, ktokolwiek go doświadczył, to nie ma możliwości, aby nie zarysował on w jego głowie jakiejś smugi światła. I ta smuga będzie się rozrastać, aż napełni go nadzieją na lepsze, na zmiany. Pacjenci właśnie dzięki temu, nawet po odejściu – najpierw na inny oddział – Randle’a, zaczęli „wracać do siebie”. Do swojego Ja. I do domu. Zaczęli brać swoje życie we własne ręce. Nawet, niestety, jak w przypadku Billy’ego Bibbit’a, który popełnił samobójstwo (na marginesie: świetna postać przywodząca na myśl romantycznych bohaterów literackich i nie tylko – po prostu wrażliwych, zagubionych i szukających własnej seksualności mężczyzn). Ale nawet Billy wbrew pozorom wyrwał się spod władzy Kombinatu i siostra Ratched musiała go bardzo znienawidzić. Przecież okazało się, że nie nad wszystkim sprawuje taką władzę!
            Lecz jak to jest z tymi ludźmi….? Napisałam wyżej, że i tak wszyscy się potrzebujemy. Czy tylko po to, aby przeciwstawiać się Kombinatowi? A jeśli… przestałby istnieć?
            Może po to, aby tworzyć wspólnie, ramię w ramię lepszy świat?
            Tworzyć go z optymizmem, z jakim Randle wkroczył do szpitala psychiatrycznego. Mówił, że trzeba się śmiać z wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować.
            Bo i teraz możemy zapytać, patrząc na dziwne, absurdalne sytuacje, które dzieją się na świecie, czy nie jest to dobry powód do śmiechu? Absurd i groteska otacza nas na co dzień. Dlaczego się denerwować, irytować, jak można się po prostu śmiać? Nawet z własnego niepowodzenia, ze spóźnienia na autobus, z kupienia złego biletu do kina… Ze wszystkiego, aby tylko nie dać się zwariować. Nie dać się wciągnąć w machinę Kombinatu. Nie dać się „przerobić”. Nie pozwolić sobie na chwilę rozkojarzenia, nerwów i niepożądanych emocji.
            Zachować swoje Ja w relacjach z innymi. Czy śmiech w tym pomaga? Z całą pewnością. Ale tylko kiedy jest szczery.
            Bo gdy śmiech staje się naszą jedyną reakcją i odpowiedzią na wszystko, sam staje się w końcu groteskowy i… śmieszny.
            Mam wrażenie, że pomimo pozytywnego wydźwięku, jaki pozostawia po sobie McMurphy, nawet jego śmiech jest w pewien sposób rozpaczliwy.
            Oto został wrzucony w świat, gdzie nagle ktoś bardzo stanowczo usiłuje narzucić mu swoje reguły. Zrobić z niego potulnego baranka, ułożyć, wypracować, „wyleczyć”, pozbawić człowieczeństwa okrutnymi metodami, przerobić na pustą w środku marionetkę, niezdolną do śmiechu… Randle nie może się na to zgodzić. No przecież kim jest! Rozrabiaką, zabijaką, pokerzystą! Sam przed sobą nie mógłby przyznać, że ulega. A zatem staje w szranki z Wielką Oddziałową. I o ile na początku świetnie się bawi, w końcu sam dostrzega pułapkę, w którą wpadł. Okazuje się, że sprawa jest poważniejsza. I nie chodzi o udowodnienie czegokolwiek sobie czy kolegom, a komuś innemu. Wyższemu. Swojemu najgłębszemu Ja. Komuś kto jest, a o kim nawet nie wiemy, albo nie zdajemy sobie sprawy… Bogu. Randle musi pokazać, że jego ideały są coś warte. Nie ma wyboru.
            Jest więc nie tylko ofiarą Kombinatu, ale też swojego własnego umysłu. Wpakował się w takie sytuacje, że jedyną przyzwoitą i zgodną z jego wnętrzem reakcją, było pozostanie na oddziale, kiedy wszystko wymknęło się spod kontroli.
            I właśnie dlatego śmiech Patricka mimo szczerości, jest też przykryciem jego wewnętrznych uraz. Może tego, że zawsze chciał pokazać swoją siłę? Chciał przodować we wszystkim, a tutaj, w szpitalu, znalazł ku temu idealne warunki? Chciał być zauważony, zapamiętany. Nie wiedział, że za to trzeba zapłacić – być może życiem. Jednak pojął to w odpowiednim momencie i nauczył się szlachetności. Odkupił także swoje wszelkie wcześniejsze winy. Te, które usiłował zagłuszyć gromkim, optymistycznym śmiechem i ulotnymi życiowymi uciechami. Przechodzi rehabilitację i stawia czoła nie siostrze Ratched, a swoim demonom. I to im musi pokazać swoją prawdziwą twarz. 

            
* Randle i Wódz. Zdjęcie ze wspomnianej ekranizacji powieści. Film naprawdę dobrze zrealizowany, choć wiele szczegółów z książki nie zostało odwzorowanych. Jest wybitny pod względem aktorskim, jednak tak naprawdę książka daje o wiele więcej wiedzy o bohaterach i umożliwia maksymalne wczucie się w ich sytuację.  
 
            „Lot nad kukułczym gniazdem” jest książką pojemną o treści i motywy. Ja próbowałam spojrzeć na nią z perspektywy bardzo zdystansowanej. Chciałam ominąć porównania i inne interpretacje, które są każdemu znane. Miałam wrażenie, że ten motyw śmiechu jest niesamowicie ważny i zaczęłam o nim pisać. Wyszło – jak zwykle „w praniu” – coś trochę innego. Zatem pragnę zakończyć słowami Indianina, ojca Wodza, chyba najbardziej trafnymi:
Jak można sprzedać swoje życie? Jak można sprzedać to, czym się jest?
I to kim się jest…?
Musimy żyć w zgodzie ze swoim sumieniem, najgłębszym, ukrytym Ja, w zgodzie z Bogiem i otaczać się ludźmi, którzy będą czerpać od nas energię i szczodrze obdarzać nas swoją. I przede wszystkim należy nauczyć się patrzeć odważnie w swoje najgłębsze wnętrze, rozmawiać z nim i nie ukrywać pod płachtą lęku, agresji, albo śmiechu.

Komentarze