Dwa światy tworzące jeden - część pierwsza
Bunt tkwi w
każdym z nas. Czasem przejawia się w myślach, czasem w czynach, czasem zamienia
się w postawę życiową, albo nawet w cel życia. Przeciwko czemu tak bardzo
lubimy się buntować? Przeciwko wszystkiemu, co dzieje się w niezgodzie z naszą
wolą, wszystkiemu, co w jakiś sposób nam się nie podoba, lub nas uwiera. To
jeden z najbardziej fałszywych prób walki ze światem zewnętrznym. Niekiedy
chcemy jedynie zrobić coś na opak, na przekór, nie chcemy iść z prądem i być
maszyną. Lubujemy się w wszelkich słowach zawierający przedrostki „anty” i
„kontr”. Zaprzeczanie powszechnym ideologiom, przekonaniom staje się często
wartością samą w sobie, sensem i celem istnienia. To zaś, co wyznajemy w
zgodzie z buntowniczą ideą uważamy za niepodważalną prawdę, utożsamiamy się z
nią, choć niewiele w niej nas samych.
Mimo tego
niejednokrotnie przekonujemy się, jak bolesne jest bycie przeciwko
czemukolwiek, a szczególnie temu, za czym stoi większość. Bunt, wiążący się z
nieustanną walką, pokonywaniem przemocą przeciwności, wyrzeczeniem się samego
siebie na rzecz jakiejś przeciwstawnej idei. W końcu jednak zatrzymujemy się,
patrzymy z boku na siebie i zaczynamy pytać: gdzie podziałem własne Ja?
Oglądamy się na świat, który zostawiliśmy za plecami i widzimy, że on wciąż żyje,
wciąż się zmienia, a to wszystko, przeciwko czemu się buntowaliśmy dalej
istnieje. Ogarnia nas przygnębienie, depresja, melancholia i bezsensowność
wszelkiego działania.
Poddajemy
się?
Poddanie
się, akceptacja tego, co nas otacza jest kluczem do świadomości. Powtarzamy to
na każdym kroku i ci, którzy trafiają na takie strony, jak ta, nie są tu bez
powodu. Wiedzą. Wy wszyscy wiecie, jak silna jest moc akceptacji. Wiecie, że
nie buntem, a poddaniem możemy uwolnić się od wszelkiego zła, tego, co nas uwierało,
co było niewygodne, co przeszkadzało w szczęśliwym życiu. Okazuje się, że świat
tworzymy sami i nie potrzebujemy ani tego, przeciwko czemu się buntowaliśmy,
ani tego, co zamierzaliśmy osiągnąć stając po przeciwnej stronie. Wychodzimy
poza to wszystko. Łączymy świat naszego ducha ze światem „rzeczywistym”,
zachowując równowagę pomiędzy obydwoma.
Czy
pamiętacie ten moment poddania? Dzień, chwilę, sekundę, w której ogarnęła was
tak niewyobrażalna błogość, spokój, stan niczym niezmąconego trwania? Ja nie potrafię
opisać momentu, kiedy to zrozumiałam. Nie jest on żadną datą w kalendarzu. Może
to dobrze? Przypomina mi to o tym, że ta chwila powinna trwać wiecznie,
powracać nieustannie... Jednak kiedyś to się zaczęło. Ten pierwszy moment, w
którym ochłonęłam i powiedziałam sobie: nic z tym nie zrobię, jedyne, co mogę
to usiąść w spokoju i trwać, zrozumieć siebie, a dopiero potem przystąpić do
tworzenia świata – w pokoju i miłości. Czy nie był to moment prawdziwej
radości? Ale nie takiej euforycznej, gdy nie można usiedzieć w miejscu, pełnej
podniecenia i iskierek w oczach, a spokojnej, z niezwykłą harmonią w tle.
Niejednokrotnie, podczas takich chwil, kiedy uświadamiałam sobie istnienie
Boga, piękna Natury i tego, jak bardzo świat i wszelkie zdarzenia oddziałują na
siebie, tworząc kolorową, zapierającą dech w piersiach mozaikę energii; w
takich chwilach miałam łzy w oczach. Przesyca nas wtedy niezwykła pewność tego,
że świat jest dobry, że istnieje Piękno i Bóg i wartości, których nikt nigdy
nie podważy. Czujemy się nie tylko częścią tego wszystkiego, ale też pokornym
dzieckiem pod opieką czegoś niepojętego i równocześnie odpowiedzialnym dawcom
żyć kolejnym istotom. Nieprzerwany ciąg podtrzymywany i otoczony boskim kręgiem
miłości.
Każdy, komu
ten stan nie jest obcy dobrze wie, że pochodzi on z głębin naszego umysłu. Tam,
gdzie często boimy się zajrzeć zajmowani przez lęki z przeszłości, drżenie o
przyszłość, najróżniejsze schorzenia i wyimaginowane, lub nam wmawiane
dolegliwości, przez przysłaniający nam prawdę gorący bunt. Tam, gdzie kończy
się Ja, a zaczyna Wszechświat. Wiedza wypływająca z nas, albo też wpływająca w
nas, w chwilach tego mistycznego stanu jedności, jest pomimo swojej
niepodważalności, w żaden sposób niemożliwa do przekazania drugiej osobie. Samo
miejsce, w którym się ją znajduje jest nie do opisania. Jak bowiem określić to,
co w nas najgłębsze? Choć daje podobne odczucia, to jednak dla każdego jest
sprawą indywidualną jak i kiedy do tego dotrze. W pewnym momencie zaczynamy
bowiem dochodzić do Niewypowiadalnego. Tam jedyną możliwą postawą jest pokora,
opuszczenie głowy, odmówienie paciorka i pójście spać, zagrzebawszy się pod
pierzynką. O tych miejscach, o chwilach odkrycia jakiejś niepodważalnej prawdy
ciężko powiedzieć komuś innemu. Każdy musi bowiem sam do niej dotrzeć, sam ją
odkryć w sobie. Nie jesteśmy w stanie wmówić innym pewnych idei, wcisnąć
komukolwiek do głowy określonego światopoglądu, jeśli owy człowiek sam go nie
zweryfikuje. Ta prawda wlatuje do naszej głowy niczym duszek. Lekka, jak piórko
osiada gdzieś w kącie i jest zauważalna tylko dla nas. I zmienia nasze
podejście do życia już na zawsze. Poznasz ją po tym, że przestaniesz pytać czy
już wiesz. Po prostu będziesz to wiedział i równocześnie ogarnie cię niemoc
przekazania tego innym – w końcu słowa mogą być tak różnorodnie rozumiane.
Powstaje
jednak pytanie: jak pogodzić to, co jest najgłębiej w nas, z tym, co spotykamy
w świecie rzeczywistym? W próbach dociekania tego można posunąć się do
przyjęcia różnych, często skrajnych stanowisk. Powiedzmy sobie, że będziemy żyć
tylko i wyłącznie z naszymi przekonaniami, o których jesteśmy pewni, które
uporządkowały nasze życie i nadały mu sens. Prawda wynikać będzie z umysłów i
myśli. Możemy więc tańczyć na łące, zbierać pokrzywy na bagnach i suszyć je w
ciemnej piwnicy drewnianej chatki na skraju lasu. Kto by nie chciał takiego
życia? Bez zmartwień, w zgodzie z przyrodą, tworząc swój własny świat, szczelny
niczym łupina orzecha, a zarazem lekki, potrafiący unosić się na wodzie…
Komentarze
Prześlij komentarz
Podzielcie się ze mną swoimi przemyśleniami lub uwagami, zapraszam :)