Zapiski z Evance [02 VIII 13]



Zapiski z Evance  

02 VIII 13 
 

           W Evance wierzymy, że śmierć nie jest końcem, a początkiem kolejnego etapu życia naszej duszy. Wiara ta istniała od niepamiętnych czasów i została we wspaniały sposób  kultywowana przez każde pokolenie. I choć czasem ciężko jest się pogodzić ze śmiercią kogoś bliskiego, dzięki naszym przodkom łatwiej to zaakceptować.
            Zresztą każdemu byłoby łatwiej po tak niesamowitym obrzędzie, który wykonywany jest po śmierci jakiegoś mieszkańca Evance, w dodatku rodzaj i wygląd tego obrzędu dana rodzina, albo grupa osób obmyśla na swój własny sposób. Tak, żeby mieć poczucie, że zmarły byłby z takiego pochówku zadowolony.
            Wobec tego cmentarze w Evance nie są zbyt popularne. Właściwie jest tu tylko jeden, stary i zapomniany, a przy okazji budzący grozę. Znajduje się w najstarszym z lasów miasteczka, tym odgradzającym je od skalistego brzegu oceanu. W te gęstwiny niewiele osób się zapuszcza. Cmentarzysko jest więc odwiedzane tylko przez określone grupy śmiałków, albo tych, którzy pochowali tam dawno temu kogoś bliskiego. Ponieważ jednak starsze pokolenie Evance z roku na rok maleje, coraz mniej ludzi odwiedza cmentarz w lesie.
            Nie muszę mówić, że należę do tych, którzy tam chodzą. Uważam, że cmentarze mają niezwykłą moc – spokój i cisza są tam tak wyraźne, niczym niezakłócone, że przypominają wędrowanie po czarnej, pustej otchłani. Nasze cmentarzysko zajmuje praktycznie całą powierzchnię zachodniej części lasu. Są tam groby i grobowce, zwykłe nagrobki, usypane starannie kamienie, albo krypty z obdrapanymi napisami. Jedne zarośnięte mchem, inne bluszczem, większości nie da się już rozczytać. Trawa sięga do kolan, a kłujące kwiaty oplątują się wokół nóg. Niektóre groby stoją blisko siebie, jak na normalnym cmentarzu, inne postawiono samotnie w głuszy. Wysokie drzewa zasłaniają nad cmentarzyskiem niebo, sprawiając, że zalega nad nim wieczna ciemność. Ich długie gałęzie spływają na ziemię, muskając głowy przechodzących.
            Wszędzie dominuje zapach wilgoci, pomieszany z leśną ściółką i daleką, oceaniczną bryzą. Nad ziemią zaś zawsze dryfuje biała mgła. I nigdy nie pojawiają się typowe dla lasu robaki, pająki i owady. To miejsce nieskażone, dziewicze i po prostu piękne.
            Są ludzie, dla których naturalne było skierowanie swoich kroków w pewnych momentach życia na ten prastary cmentarz. Są ludzie, dla których naturalne jest przesiadywanie wśród omszałych nagrobków i wsłuchiwanie się w ciszę.
            Idąc cmentarzyskiem prosto w stronę oceanu, dochodzi się do dużego, przewróconego drzewa. Wokół niego utworzyła się niewielka polanka porośnięta trawą i niebieskimi kwiatkami. To wilgotne miejsce, więc ktoś kiedyś naprzynosił tam wielkie pale drewna, na których da się siedzieć. Jednak większość osób odwiedzających cmentarz woli przysiąść na przewróconym drzewie, bo to najlepszy punkt obserwacyjny na całe cmentarzysko.
            To tam poszłam z moją F. W milczeniu przemierzyłam całe Evance, ponieważ dom nie znajdował się blisko lasu. Każdy kto powinien dostrzec mój pochód dostrzegł go i przyłączył się. Bez słów i zbędnych pytań. To ludzie, którzy wiedzieli o co chodzi. Większość w moim wieku i z podobnymi zainteresowaniami, grupa osób od czasu do czasu odwiedzająca cmentarz. W Evance istnieje dziwna więź między ludźmi. Zdarza się, że określona zbiorowość potrafi porozumieć się bez słów, szczególnie jeśli chodzi o prastare obrzędy i wierzenia, przekazywane nam z pokolenia na pokolenie.
            Dzięki temu mogłam godnie pochować F. To był jeden z najcięższych dni mojego życia, lecz odpowiednie przygotowanie i pomoc pozwoliła mi przetrwać go z godnością.
            Droga przez cmentarz minęła w milczeniu. Jedynie nasze stopy łamały z trzaskiem gałązki i zanurzały się w błotnistej ziemi. Byłam bardzo otumaniona bólem po stracie ukochanej przyjaciółki, ale starałam się zachować świadomość. Pomogłam przygotować niewielki stos i otoczyć go kamieniami, po które chodziliśmy aż na skalisty brzeg za lasem. Zbliżało się późne popołudnie i normalnie o tej porze wszędzie było widno, jednak nad naszymi głowami wisiały tylko gałęzie drzew, a chwilę potem dołączył do nich gęsty dym…
            Usiedliśmy wokół stosu na pniach. Jeden z uczestników zaczął monotonnie uderzać w bębenek, a ktoś w równych odstępach czasu poruszał dzwoneczkami. Własnoręcznie podpaliłam stos z przodu i z tyłu. Płomienie buchnęły w górę, a wszyscy wstrzymali oddech. Dopiero jak zobaczyliśmy, że całość ładnie zajęła się ogniem, rozsiedliśmy się wygodniej. (…)
            Spokojna atmosfera odbierała mowę. Wpatrywałam się w płomienie tańczące wysoko, jak baletnice podczas występu w zawrotnym tempie. Czerwone serpentyny w ich dłoniach falowały. Wreszcie uwalniane w postaci dymu leciały w przestworza, aby zniknąć pomiędzy gałęziami zakrywającymi niebo.
            Nie od razu poczuliśmy zapach palonego ciała. Lecz zapach nie był nieznośny. Mieszał się ze wszelkimi leśnymi wonnościami. Wdzierał pomiędzy nie nieśmiało i delikatnie.
            Z każdą sekundą czułam, że to się bardziej dokonuje. Coś ucieka wraz z dymem, wraz ze mną i tym zapachem. I w duchu prosiłam, żeby powróciło pod inną postacią. Trzaskający ogień rozbrzmiewał połączony z bębenkiem i dzwoneczkami na całym cmentarzysku. Jednak jego cisza i spokój nie zostały tym zmącone. Ziemia przyjmowała kolejne popioły z radością i ulgą. Rozstępowała się przed nimi, ochoczo zapraszała do środka. Drzewa kołysały się chociaż nie było wiatru, żeby zrobić miejsce następnej duszy. Wraz z dymem uwalniała się, aby dryfować w przestworzach. Cmentarz z nabożnym szacunkiem przyjmował ofiarę. We mgle wiecznie zalegającej wśród grobowców nie widziałam ciężaru nieszczęśliwych dusz, a lekkość i przejrzystość. Wiedziałam, że robię dobrze, pozwalając kochanej F. spłonąć na tym stosie.
            Stopniowo zanikły dzwoneczki, potem bębenek. Został tylko ogień trzaskający z coraz mniejszą werwą i ciche skwierczenie resztek ciałka. Kłębiące się opary zasłaniały je zupełnie, jakby samowolnie, abym tylko nie oglądała czegoś, co na pewno nie jest już moją F.
            Ludzie zaczynali się rozchodzić. Przed odejściem podchodzili jednak do stosu na ułamek sekundy. Potem rozpływali się we mgle, a liście szeleściły od ich lekkich kroków.
            Odczuwałam coś w rodzaju ulgi. Uwolnienia. Jakby ten idealnie biały dym wyzwolił F., dał jej szansę na nowe życie… Być może. W to chciałabym wierzyć.
            Ciężko oswoić się z myślą, że ktoś, kto był dla ciebie całym światem, nagle maleje do wielkości małego pyłku na ziemi. Kiedy już wiedziałam o chorobie F., starałam się zagłębić w prawdę na temat śmierci i duszy. Wierzenia mieszkańców Evance bardzo mi w tym pomogły. Bogata biblioteka starej Janis i słuchanie muzyki u Czarnej Zapałki również. Dzięki temu przygotowaniu teraz przynajmniej wiedziałam, a przynajmniej starałam się w to wierzyć, że spotkam się z F. jeszcze nie raz. Tylko pod inną postacią. W innym wcieleniu.
            Myślę, że wiara w to, że dusza nigdy nie odchodzi na zawsze może wiele zmienić. Nasze przyzwyczajenie do cielesności i materii musi ustąpić przyzwyczajeniu do duchowości i osobowości. Wiem i chcę to wiedzieć do końca, że to co było moją prawdziwą F. nadal żyje i teraz unosi się wolne gdzieś ponad niebem…
            Gdy stos dogasł, a popiół opadł na ziemię zauważyłam, że zostałam już sama. Nie przeraziło mnie to. Środek nocy na tym cmentarzysku był nadzwyczaj piękny. Cisza, nie zakłócana już nawet przez trzask ognia, wypełniła nocne powietrze. Ostatnie obłoki dymu pognały w stronę księżyca.
            Żadna wiara mi teraz jednak nie pomoże w wypełnieniu pustki, jaką odczułam w sercu. Mogę wciąż się uczyć odczuwania nieobecnego. Być może kiedyś osiągnę taki poziom, że będę potrafiła czuć się tak, jakby F. nigdy mnie nie opuściła. Jednak na razie z pełną świadomością poddaję się cierpieniu po jej stracie. Wiem, że życie nie będzie już takie samo. Wieczory, noce, poranki, dnie. Wszystko ulegnie zmianie. Stopniowo będę się do niej przyzwyczajać. Stopniowo będę zapominać o zapachu F. O odgłosie, jaki wydawała przemykając korytarzem. Stopniowo zapomnę o czarnych, jak węgielki oczach. Ząbkach, w tym jednym nadłamanym, które nigdy by mnie nie skrzywdziły. Zapomnę o jej oddechu. O tym, jak obserwowałam, kiedy po raz ostatni unosi klatkę piersiową. O tym, jak kurczyła się w oczach. O tym jak odeszła wraz z dymem rozniesionym przez moce starego cmentarzyska. Tutaj nie ma wiatru.
(…)
            Nie wiem czy czarna kura była jedynie wytworem mojej wyobraźni. Jednak, gdy stos dogasał, a ostatnie iskierki migotały jeszcze w popiele, zauważyłam leżącą gdzieś w cieniu przewróconego drzewa czarną kurę. Odwróciłam na jakiś czas wzrok, lecz po ponownym spojrzeniu w tamto miejsce nikogo już nie zobaczyłam. Dogasiłam ogień, posprzątałam niedopalone drewno, a potem zebrałam trochę prochu F. do pudełeczka w kształcie serca. Zakopałam je za przewróconym drzewem, gdzie w równym rządku stały małe kamienie z wyrytymi napisami. Chciałabym wiedzieć, czy było coś, co chciała mi przekazać. Ostatnie słowa, ostatnie życzenie, rada, prośba. Poprosiłam ją zanim to wszystko nastąpiło, żeby mi to przekazała. W jakikolwiek sposób. Obiecałam, że zrozumiem. Zrobię wszystko, aby zrozumieć to, co zechce mi powiedzieć. Wiara w taką możliwość to ułatwi.
            Stojąc nad świeżo przekopaną ziemią i ustawionym kamieniem myślałam o tym, co chciałabym F. powiedzieć. Jej imię wyryję innego dnia, kiedy chociaż kawałek słońca przedrze się przez konary drzew.
            Obiecaj mi, że jeszcze się spotkamy. Obiecaj mi.
            Czarna kura przemknęła mi przed oczami. Odwróciłam się i ponownie zobaczyłam ją leżącą pod drzewem. Gdy wracałam już do domu, ona popędziła wypłoszona przez las. Zapewne uciekła od starego Howarda, ale on mieszkał w młodszej części lasu, przed piaszczystą plażą, więc nie rozumiałam czemu miałaby przychodzić aż tutaj.
            Leśna cisza pożarła moje myśli. Błogosławiona ciszo! Gdybym miała cię w głowie zawsze, życie byłoby łatwiejsze. Pójdę poszukać swojego miejsca. Pójdę do domu. (…)

            Spalcie mnie. Niech dym uniesie moją nieforemną świadomość tam, gdzie spotkamy się wszyscy bezpieczni, wolni i tak nieprzyzwoicie szczęśliwi, że wstyd nam będzie spoglądać z góry na wiecznie stroskane, ludzkie twarze.

Zacytuję Sarah Kane z Psychosis 4.48:


ODSŁOŃCIE ZASŁONY


Niech każda śmierć zmusza do odsłonięcia zasłon. Bo spektakl właśnie się zaczyna.

~~

Komentarze