Las na ziemi ciał



It all started so pure
Good intentions lead to misery
Time is a slow acting poison
The serpent moves slowly but deadly
Every soul has a dark & dusty corner.
 

 „[...] Eingeschlossen durch Baeume
sind wir gefangen
in dieser Lichtung Gottes.

Burzum - Hvis Lyset Tar Oss (Hvis Lyset Tar Oss, 1994)


Las na ziemi ciał

Na pokrytej ciałami ziemi wyrósł las, las pełen tajemniczych, starożytnych mocy. Wejdź pomiędzy zarośnięte mchem konary drzew, w mrok i ciemność, daj się pochłonąć gęstwinie poskręcanych gałęzi i paszczom dzikich zwierząt… i poznaj jedną z wielu historii tej krainy wiecznej nocy.


-        Jest tu ktoś?! – cichy, zawodzący głos niósł się przez las.
      Odgłosy stóp zanurzających się w błocie i kapania wody w oddali mieszały się z pohukiwaniem sowy. Co jakiś czas zapadała mroczna cisza, spośród której wyłaniało się jedynie lekkie dyszenie. Potem dźwięki powracały.
      Mlaskanie błota. Głuche chlup, chlup, chlup.
-        Oddaj mi dzieci! –  histeryczny krzyk przedarł powietrze, płosząc ptaki. Wzbiłby się do lotu w popłochu. Lekki wiatr przyniósł zatęchły zapach liści mokrych od ulewy, która przed chwilą ustała.
      Rozległo się warczenie. Ostre pazury zanurzały się w leśnej ściółce, zostawiając ślady w błotnistych kałużach.
      Czyjś pisk. Zawodzenie jakiegoś wilka. Nie, dwóch wilków… trzech, albo i więcej…
      Odgłosy szamotaniny. Przeciągłe warczenie pomieszało się z rozpaczliwym, kobiecym płaczem.
      A potem cisza. Martwa cisza, którą przerwało długie wycie wilków.
      Wataha zebrała się nad ciałem martwej kobiety. Jej biała szata do kostek zabrudzona była błotem i krwią. Z rozharatanej szyi wypływała czerwona posoka, wsiąkająca w ziemię. Jasne, rozrzucone włosy przybrały teraz brązowy kolor.
      Wilki obwąchały ją, a następnie rzuciły się na martwe ciało. Krew trysnęła na drzewa i liście, spływając z nich wraz pozostałymi kroplami deszczu.
      Kiedy wilki rozerwały już wszystkie części kobiecego ciała, oddaliły się z kończynami w pyskach. Rysując za sobą czerwone ślady krwi. Kapała z ich szarych futer i pysków. Spływała po wielkich, lśniących kłach. Nawet w czarnych, nieprzeniknionych oczach, odbijał się czerwony blask.
 
>< 

      Spod sterty suchych liści wydobył się cichy syk. Poruszyły się najpierw lekko, potem gwałtownie, zsuwając się z długiego, obślizgłego ciała. Wąż wypełzł z kryjówki, rozciągając swój długi tułów. Miał ciemnozieloną skórę, lśniącą i chropowatą, z pręgami na środku. Sycząc, wystawiał z pyska długi, różowy język. Zaczął pełznąć w kierunku pobliskich zarośli. Ciemne liście kołysały się na wietrze.
      Wąż był coraz bliżej krzaków, choć końcówka jego ogona wciąż zostawała przy liściach, spod których wyszedł.
      Gwałtowne poruszenie w zaroślach. Wąż odwrócił łeb w jedną, potem w drugą stronę. Nasłuchiwał. Język lekko wysunął się z jego pyska i zastygł.
      Zapadła cisza. Wiatr już nie kołysał liśćmi. Może wcale go nie było. Las zamarł na chwilę.
      Rozległ się strzał. Wąż zwinął ogon, w jednej chwili zmieniając się w zielonkawy kłębek. Lecz jego głowa odfrunęła od reszty ciała. Krew wystrzeliła z dziury i zalała zygzaki na skórze węża. Szybko przybrały czerwony kolor.
      Ociekająca krwią kula upadła niedaleko. Ktoś podniósł ją brudnymi palcami o długich, czarnych paznokciach. Inne, kościste dłonie złapały ciało zastrzelonego węża i wsadziły go do wielkiego kosza. W górę trysnęła czerwona ciecz. Wąż zanurzył się wśród swych martwych braci.
      Zaniedbany mężczyzna o długiej, zakręconej brodzie wsadził kulę do kieszeni. Zadzwoniła, zderzając się z innymi. Następnie zawiesił strzelbę na ramieniu i ruszył przez gęstwinę. Za nim podreptała stara, przygarbiona kobieta, taszcząc ciężki kosz pełen wężów. Krew wypływała przez jego dziurki.
      Po długiej wędrówce przez największe otchłanie lasu, dotarli do małej, przekrzywionej chatki. Otoczona była zewsząd drewnianymi palami, a przewiązany wokół nich drut kolczasty świecił w ciemności.
      Mężczyzna zapalił przed chatką lampę oliwną i wszedł z nią do domu, a następnie zawiesił ją na haku nad stołem. Delikatne światło wypełniło pachnące wilgocią pomieszczenie. Podłoga głośno zaskrzypiała, kiedy do środka weszła kobieta. Sapiąc, postawiła kosz na ziemi, a potem zatrzasnęła drewniane drzwiczki. Bez słowa zaczęła wyjmować węże z kosza i rozkładać ich ciała na stole.
      Po chwili ogień buzował w małym kominku, a mężczyzna siedział przed nim z fajką w zębach. Dym wypełniał całe pomieszczenie. Unosił się nad półkami uginającymi się od nadmiaru słoików. W nich, w przezroczystej cieczy pływało mięso. Kobieta dostawiała kolejne słoje, z poćwiartowanymi wężami. Jeden już piekł się nad paleniskiem, sprawiając, że smród wilgoci i stęchlizny w chacie zmieniał się w przyjemny zapach pieczonego mięsa.
      Mężczyzna obserwował jej pracę zza dymu. Pomarszczone dłonie wprawnie obracały pieczeń nad ogniem, a skupioną twarz okalały białe włosy, zaplecione w niedbały warkocz. Sięgał jej aż do pasa. W niego wplatała jakieś gałązki i liście. Miały odstraszać złe duchy.
      Kiedy wąż był już prawie gotowy, kobieta zapaliła dwie białe świece na stole i postawiła na nim gliniane półmiski. Mężczyzna przeczesał dłonią brodę, zgasił fajkę i usiadł za stołem. Wyczekująco patrzył na kobietę. Poruszała się niczym tancerka, z lekkością zsuwając wielkie cielsko znad paleniska. Doprawiając najróżniejszymi ziołami przypieczone mięso. Ziemniaki bulgotały dalej na ogniu. Co chwila odkrywała przykrywkę, aby sprawdzić ich stan, albo dodać jeszcze jakiegoś aromatu.
      Wreszcie włożyła na półmiski ugotowane ziemniaki i pokrojone mięso węża. Przyjemny zapach dotarł do nozdrzy mężczyzny, a w ustach poczuł on nadmiar śliny. Spojrzał na kobietę siadającą naprzeciwko. W niebieskich oczach odbijała się płonąca świeca, a smukłą twarz, rozświetlił nieśmiały uśmiech. Uniosła wyżej głowę, przymknęła powieki. Jej lekko pomarszczona szyja rozciągnęła się. Wyszeptała pod nosem jakąś krótką modlitwę i skinęła do mężczyzny.
-        Smacznego, mężu. – miała delikatny, trochę zachrypnięty głos.
-        Smacznego, żono. – odpowiedział grubym basem i zabrał się łapczywie za jedzenie.
      Mlaskanie wypełniło całą chatę. Z drugiego pomieszczenia, odgrodzonego od głównego ciężką kotarą do ziemi, dobiegł jednak jakiś odgłos. Ciche skrobanie. Drapanie. A potem zawodzenie. Mężczyzna zerknął na żonę, przeżuwając twardy kawałek mięsa. Kobieta wyraziła swoim spojrzeniem zakłopotanie i bez słowa zajęła się jedzeniem, szybko opuszczając wzrok.
      Skrobanie stało się monotonne, wreszcie wtapiając się w odgłosy mlaskania, świszczącego wiatru za oknem i przeciągłego wycia wilków.
           
>< 
           
      Nad nią kilku mężczyzn, unoszących w dłoniach wielkie kadzidła. W tle słońce. Świszczący dźwięk unoszący się dookoła. Czyjś krzyk. Nie, to płacz, wołanie… Wszystkie głosy zmieniają się w jeden. Niedaleko fale oceanu, zalewające skalisty brzeg. Przybierają różne kolory.
      Kobieta uchyliła gwałtownie powieki. Dźwięk oceanu stopniowo przerodził się w inny. Wodospad. Niewielki, górski wodospad, wpadający do sporego jeziorka w środku lasu. Można było nurkować w krystalicznie czystej wodzie, pośród skał. Woda przepływała wokół strumyka, wylewając się z pomniejszych grot.
      Głębokie werble dookoła. Kobieta siedząca nad strumykiem zaczęła w pośpiechu zbierać swoje ubrania. Ale nie zdążyła. Rzuciła się do ucieczki zupełnie nago, wzdłuż skalistego wybrzeża.
      Pościg nie przyspieszył, idąc swoim powolnym, ale pełnym siły rytmem. Długie włócznie wbijały się w ziemię, uderzały w wielkie bębny. Ktoś niósł duże cymbały. Wydobywająca się z nich cicha melodia roznosiła się echem wśród wysokich, zielonych drzew.
      Kobieta potknęła się o wystający korzeń. Upadła. W pośpiechu powstała, lecz z wycieńczenia ponownie opadła na kolana.
      Pochód idealny niczym te skały wokół, zbliżał się swoim krokiem. W rytm bębnów rozbrzmiewających z niezwykłą mocą. Kiedy dotarli do usiłującej się czołgać kobiety, bębny odezwały się nierówną, przypadkową melodią.
-        Chyba nadszedł już czas.
-        Nie... – zakryła usta ręką.
      Cichy szum wody w oddali. Taki odległy.
-        Za długo się już nie pochowasz. – otyły facet z długą brodą pogroził jej nożykiem. Był ubrany w podarte łachmany.
-        Weźcie ją. – machnął brudną ręką do najeźdźców, a sam odszedł nierównym krokiem polną drogą. Smukłe ogiery najeźdźców zakurzyły go piachem spod kopyt.
      Powietrze przedarł rozpaczliwy krzyk kobiety. Mieszał ze śpiewem ptaków i kojącym dźwiękiem spadającej wody. Jeden z najeźdźców podjechał bliżej, schylił się i łapiąc ją za nadgarstek podrzucił do góry.
      Z zamkniętymi oczami i wstrzymanym oddechem zobaczyła wielką, białą salę balową. Wypchaną jasnymi ozdobami, na jasnych ścianach, białymi pantoflami par na białej podłodze. Pantoflami. Samymi pantoflami. Bez ludzkich ciał.
      Przez chwilę była wolna. Miała nawet wrażenie, że ktoś poderwał ją do tańca. Miał jednak czarną twarz i głos jak kruk, ciemne oczy mroziły swym lodem, a żmijowate usta mówiły niegodziwe słowa.
      Wbijał w ramiona pazury i drapał sztywnymi piórami.
      Lecz tańczył jak prawdziwy król balu. Unosił się i opadał z lekkością, ale stanowczością. Wspaniały tancerz.
      Obudziło ją twarde uderzenie o końskie siodło. Oplotła mężczyznę w pasie i popędzili przez szeregi najeźdźców, którzy rozstąpili się w przeciągu kilku sekund. Później ruszyli za nimi, maszerując ze spokojem i determinacją wymalowaną na ustach.
      Nad polanką nazbierały się ciemne chmury, topiąc ją w mroku. Wydłużające się cienie przysłoniły duże kamienie i krzewy. Silny wiatr poderwał w górę białą, zwiewną sukienkę kobiety, porzuconą przy wodzie. Zafalowała nad nią i zawisła, przebita najostrzejszą z suchych gałęzi, na pochylonym drzewie na wysepce skalnej na środku źródła.

>< 

      Stary mężczyzna wsunął rękę w miękkie furto, leżące na starej kanapie pod małym okienkiem. W chacie nadal pachniało pieczonym mięsem węża. Nad sufitem unosił się gęsty dym z kominka.
      Poczochrane futro miało kolor ciemnego brązu, zaś to przykrywające oparcie kanapy kiedyś było doskonale czarne, teraz jednak wyblakło. Mimo tego mężczyzna wciąż je gładził z czułością.
      Ile to już lat? Dawno temu stracił rachubę wśród leśnego gąszczu i mokradeł pod stopami.

>< 

      Komnata była wypełniona dymem. Krople wody spływały po ścianach i kapały monotonnie w kałuże na ziemi, które natychmiast parowały. Wilgotna gleba uginała się pod stopami wielkich mężczyzn, najeźdźców. Kilkoro z nich stało przy wejściu do groty. Za nimi szumiał ogromny wodospad. Może to ten sam, pod którym ją złapali? Weszli tu od strony jakiejś ogromnej góry, porośniętej mchem i obleganej przez syczące węże i ogromne, tłuste jaszczury.
      Potem straciła przytomność.
      Zanim otworzyła oczy, poczuła na nadgarstkach zaciśnięte sznury. Drapały jej delikatną skórę. Ręce musiała trzymać wysoko, rozciągnięte nienaturalnie. Rozstawione szeroko nogi przywiązano do grubych stalagmitów. 
      Lekko uchyliła powieki. Ostry ból głowy szybko ustąpił, gdy zobaczyła, co ma przed sobą.
      Dobrze zbudowani mężczyźni, ze skórzanymi pasami wokół bioder i rąk, rozmawiali o czymś zawzięcie. Jeden z nich wykuwał miecz przy wielkim kotle nad ogniem. Głośne uderzania o stal odbijały się echem od kamiennych ścian.
      Zadrżała mimo gorąca. Muskularni spojrzeli na nią z wyrazem chciwości na twarzach. Zatarli ręce i podeszli do unieruchomionej zdobyczy.
      Widziała nad sobą gęsty dym, który przybierał różne kształty. Być może jakieś zwierzę. Polujące zwierzę. Z ogromnymi kłami. Być może wysokie góry, nad którymi zaległ złowróżbny cień. Być może ciało szczupłej, wystraszonej dziewczyny. Zupełnie nagiej. Związanej nierozerwalnymi sznurami.  Do której podchodzi dwóch facetów zaciskających pięści. Za której pierś brutalnie łapie jeden z nich. Krzyczącej ze strachu. Pociągniętej za włosy przez mężczyznę, który ustał za nią. Złapanej za biodra wielkimi łapskami, zostawiającymi na jej skórze czerwone ślady. Uciszonej brudną dłonią mężczyzny, aby wreszcie zamilkły piski i wołanie o pomoc.
      Wreszcie, kształt dziewczyny z odwiązanymi już rękami, trzymanymi w silnym uścisku jednego z mężczyzn. Stojącym przed nią i wpychającym jej wściekle do ust swój wielki członek.
      Dziewczyny z czerwonymi od uderzeń pośladkami. Podrapanymi plecami. Całej w swojej własnej krwi i nasieniu, spływającym po jej rozchylonych udach.
      A wśród tego gęstego dymu, pokryte wodą ściany groty. A na nich cienie. Ruszające się w jednym rytmie. Dźwięki zagłuszane przez szum wodospadu.
      Jego monotonny głos, kiedy krople uderzały głośno o wzburzoną taflę wody, wkrótce zawładnął okolicą. Poza nim nie było już nic słychać. Wielki, dostojny jeleń, popijający wodę ze zbiornika nastroszył jednak uszy. Ogromne, lśniące rogi uniosły się do góry. Z oddali pobrzękiwały cicho dzwoneczki. Jeleń poruszył nozdrzami i po raz ostatni pochylił się do wody.
      Na jej powierzchni płynęła leniwie czerwona wstęga, farbująca wodę  na różowo.
      Jeleń odskoczył. Spłoszony zniknął w gęstwinie lasu, przeskakując wielkie kamienie i konary drzew.

>< 

      Staruszka o białych włosach postawiła przed mężem balię z parującą wodą. Był już rozebrany, a jego pomarszczone ciało pokrywała gęsia skórka. Powoli nabrał w ręce wody i oblał się nią. Siwe włosy na klatce piersiowej przylgnęły do bladej, pokrytej plamami skóry. Zaczął myć się, co chwila mocząc szarą szmatkę w wodzie.
      Kobieta w tym czasie siedziała przy kominku i obserwowała tańczący w nim ogień. Co chwila zerkając w kierunku drugiego pomieszczenia. Wiatr świszczał za oknem i trzaskał starą okiennicą. To jednak nie zagłuszało skrobania i szlochu. Cichego, zrezygnowanego płaczu.
      Wstała. Mąż zmierzył ją nieokreślonym spojrzeniem, jednak zajęty kąpielą nic nie powiedział. Staruszka odgarnęła drżącą dłonią ciężką zasłonę. Ciemność wydawała się zapraszać w swoje progi, otchłań bez dna, jednak ciepłą i troskliwą. Ciasno obejmującą tego, kto w nią wejdzie.
      Kobieta cofnęła się po małą lampę naftową. Dopiero z nią w dłoni weszła do niewielkiej, ciemnej izby. Światło sprawiło, że skrobanie ucichło, przeradzając się w nagły pisk i odgłos stóp na posadzce. Stara patrzyła przez chwilę na zabite deskami okno. Potem skierowała lampę na zajmujący prawie całą jedną stronę pomieszczenia kojec. Przypominał raczej wysoką klatkę. Jej kraty zaczynały się w podłodze, a kończyły w suficie. W środku stało dziecięce łóżeczko, obok obgryzione kostki, a w kącie wiadro na odchody. Nad nim krążyła wstrętna, gruba robacznica.
      Zwinięta w kłębek istota ukryła się za łóżeczkiem. Ciemny kształt nie zamierzał wyjść na powitanie kobiecie. Opuściła lampkę z cichym westchnieniem i usiadła na miękkim fotelu naprzeciwko klatki. Obok na prowizorycznie zmontowanym stojaku wisiało duże płótno ze zwierzęcej skóry. Pod nim zaś węgle i barwniki z roślin znalezionych w lesie.
      Staruszka postawiła lampę na kolanach. Dopiero wtedy lekki promień światła padł na wysokie, czarne drzewa pnące się ku niebu na płótnie. Niebo to było czarne, ale gdzieniegdzie, przez białe prześwity spoglądało ku ziemi niewielkie oko.
      Chowająca się istota wypełzła zza łóżeczka. Wciąż jednak pozostawała w cieniu i kobieta wiedziała, że gdyby znów skierowała tam światło, istota ponownie się schowa.
      Kilka minut w totalnej ciszy. Przez nią przedzierał się jednak makabryczny dialog, którego żadne uszy nie powinny usłyszeć. Świst przecinający co jakiś czas powietrze był na to najlepszym dowodem.
      Kobieta po czasie odwróciła się bokiem do klatki i podniosła węgielek. Przymykając oczy zaczęła poprawiać rysunek. Dopiero wtedy istota przysunęła się do krat. Staruszka musiała patrzeć tylko na swoją pracę, choć pokusa do spojrzenia w bok była niewyobrażalnie wielka.
      Chude, długie palce zacisnęły się na kracie. Białe knykcie wydawały się przebijać skórę. Potem zimnych krat dotknęły krzywy nos i cienkie, ponadgryzane usta. W niektórych miejscach wciąż świeciła krew. Ostre kły przebijały je przy każdym ruchu. Wreszcie jedno białe oko i czarna skorupa w miejscu drugiego, spoglądające na skupioną na rysowaniu, zgarbioną staruszkę. Blada twarz, poprzecinana pręgami. Przypominały ślady po smaganiu biczem. Łysa głowa naznaczona zakrzepłymi ranami. Blizny pokrywały całe ciało istoty. Miała mały, wychudły tułów i nieproporcjonalnie długie ręce i nogi. Jedna ze stóp wykrzywiona, nie nadawała się do użytku, a ciągnięcia za sobą. Kręgosłup wystawał przez cienką skórę, tak samo jak żebra i wszelkie inne kości. Istota miała małe, zniekształcone uszy i o kilka palców u stóp więcej niż powinna. Niewielki garb rysował się na plecach, a z ust wiecznie kapała krew. Pomiędzy nogami istoty nie było natomiast nic oprócz brudnej, przesiąkniętej krwią i ropą pieluchy.
      Jedyne sprawne oko, choć nienaturalnie białe i zamglone, obserwowało staruszkę. Powieka bez rzęs zaciskała się co chwila i szybko otwierała, jakby nie chcąc przegapić żadnego momentu z obecnej chwili.
      I w końcu, tak jak zawsze, staruszka odkładała węgielek. Patrzyła krytycznie na obraz, a następnie ze spuszczoną głową siadała na wprost do klatki. Istota czmychała czym prędzej z głuchym stęknięciem. Kobieta brała lampę i powoli wychodziła. Szła, szła, szła…
      Las otaczał ją ze wszystkich stron. Wysokie drzewa stykały się gołymi czubkami, poruszane silnym wiatrem. Wszystko wirowało. Ciemność przeplatająca się z jasnością. Zimna ziemia pod plecami. Falujące na wietrze drzewa. Przewracające się jedno po drugiej na nią…
      Mężczyzna posadził staruszkę na kanapę. Ciepło wilczych futer szybko ją ukoiło. Obok w bali stała zimna już woda. Ogień w kominku dogasał, a ubrany jedynie w kalesony mąż wpatrywał się krytycznie w żonę.
      Zasłonił wejście do drugiego pomieszczenia, wylał wodę z bali. Później zasnął, obserwując kółka dymu, który wydmuchiwał paląc przed snem fajkę. Żona wyjęła mu ją z ręki, zgasiła i sama ułożyła się do snu.
      Księżyc za oknem kołysał się w rytm powolnej kołysanki, którą ktoś wygrywał pod grubym, starym drzewem na polance w środku lasu. Lira w jego dłoniach odbijała księżycowe światło, a wysoki kapelusz zsunął się na zamknięte już oczy, porywając w krainę snu.

>< 

      Otworzyła oczy, a na wargach poczuła metaliczno słonawy smak krwi. Wzdłuż pasa przebiegł ją zimny dreszcz. Monotonne uderzanie o stal wypełniło otępiałą od bólu głowę. Iskry raziły w oczy i opadały na wilgotną ziemię. Przy zderzeniu odpowiadały cichym sykiem i dymkiem pary.
      Zapomniała już jak się tu znalazła. Przez chwilę dryfowała w takiej nicości, że nie było to do niczego potrzebne.
      Próbowała uciekać, bronić się, kiedy przybyli po nią nad strumień. Przecież to proste, że nie oddałaby się bez walki. Jednak napadli ją tuż po kąpieli. Było ich tysiące, a może tylko jeden? Zabrał ją na czarnym rumaku w szaleńczy rajd wokół lasu, aż dotarli do groty z drugiej strony wodospadu.
      Jak wiele dziewczyn tu przywieźli? Nie miała pojęcia, ale strach, jaki towarzyszył każdej kobiecie w tych stronach był realny. Żadna nie wracała żywa i prawie żadnej nie udało się uciec.
      Prawie, bo…
      Ale tego jeszcze nie wiedziała. Zacisnęła powieki, wszystko tętniło bólem. Spróbowała poruszyć nogami, lecz tak bardzo zakuło ją w kroku, że musiała jęknąć z bólu. Mężczyźni opierający się beztrosko o ścianę groty, opuścili długie fajki i uśmiechnęli się zadziornie.
      Nie, nie, nie, nie, nie
      Wszystko krzyczało. Krzyczało jej ciało, jej głowa, serce, każda komórka, każdy nerw. Łzy ciekły po policzkach, ale nie wiedziała już czy to naprawdę łzy czy krew.
      Ręce rozpięte wysoko, przywiązane do uchwytów w suficie, nogi rozstawione na ziemi, przymocowane do wielkich, zimnych stalagmitów. Jak długo?
      Była zbyt otępiała, żeby myśleć o ucieczce. Zbyt otępiała, ale ten brutalny dotyk poczuła. Poczuła twardą, spękaną dłoń na swoim ciele, całym w zadrapaniach. I poczuła ugryzienie w sutek, choć dopiero potem, kiedy zbudziła się ze snu, zauważyła, że wisi on na włosku. Dynda jak ozdoba na choince, czerwony od krwi wypływającej z rany. Budziła się tak kilka razy. Kołysząc się nienaturalnie na łańcuchach, widząc rozmazane twarze mężczyzn, a na nich obraz obrzydliwego pożądania i żądzy mordu. Twarze wiecznie niezaspokojonych zwierząt.
      Powieki opadały i podnosiły się ciężko. Przed nią migały ich ogromne, umięśnione ciała. Krople potu spływające po nadmiernym owłosieniu mężczyzn. Dłonie dotykające jej, choć tego nie widziała, nie czuła już nawet. Kiedy jeden z mężczyzn trzymał ją za biodra i mocno wpychał członka do środka, widziała swoje ciało jakby z góry. Pochylało się w przód i w tył niczym w transie, a on z niezwykłą mocą i prędkością próbował napędzić to prawie martwe ciało do życia. Lecz ono nie słuchało, nadal pozostając niewzruszone. Powoli robiąc się zimne. Lodowate. Oczy świeciły pustką i pochłaniały całe światło z groty.
      Mężczyzna odszedł kilka kroków od wiszącej bezwładnie kobiety. Pokryte krwią i nasieniem ciało huśtało się na sznurach. Jednak oczy były otwarte, chociaż przed chwilą ledwo poruszała powiekami. Skrył się za nimi złoty blask, który teraz wypełnił jaskinię jasnością. Iskry przestały się sypać, bo zabrakło im światła. Szum wodospadu zamilkł. Woda spływała w ciszy.
-        Coś ją opętało! – krzyknął nagi mężczyzna i zaczął ubierać się w pośpiechu.
-        To niemożliwe. – płatnerz odłożył na bok prawie skończony miecz. Przechylił głowę, aby przyjrzeć się kobiecie.
-        Przecież zdechła. – powiedział z szyderstwem w głosie. 
      Nagle wodospad ponownie runął, rozchlapując w grocie wodę. Fale uderzały dziko o wzburzoną powierzchnię. Skały zadrżały, sypiąc odłamki na ziemię. Mężczyźni odskoczyli, jak oparzeni. Kobieta nadal wisiała zaklęta, tylko te oczy…
      Coś runęło na jaskinię u góry. Sufit zatrząsł się, zrzucając z siebie setkę kamieni, prawie zabijając płatnerza. Wszystko drżało. Ziemia popękała od uderzeń spadających głazów. A wraz z nimi runęła martwa kobieta, obijając się o ostre skały. Krew popłynęła z jej skroni. Powieki stopniowo się zamykały, zabierając swój złoty blask. Wreszcie opadły zupełnie. Grota pogrążyła się w ciemności.
      Potem błysnął miecz. Jego doskonała stal zalśniła wśród czerni, poruszając się zgrabnie w powietrzu. Po kilku ruchach srebro zostało urozmaicone czerwonymi smugami, które leniwie spływały po gładkiej powierzchni miecza. A wszystkie krzyki ponownie zagłuszył szum wodospadu.

>< 

       Raz dziennie, wczesnym rankiem, kiedy słońce dopiero wschodziło, mała klapa z tyłu leśnej chatki unosiła się. Z pomieszczenia ziejącego mrokiem i ciemnością wychodziła pokraczna istota. Mogła przez krótki czas wałęsać się po odgrodzonej grubym drutem kolczastym polance, przylegającej do domku. Nie było tam wiele miejsca. Wysoka trawa prawie zasłaniała istotę, która kopała w małej piaskownicy na środku. Jej zniekształcone palce zanurzały się w piachu i przekopywały go niezdarnie. Stary mężczyzna w tym czasie chodził po podwórku i popalał fajkę, ze strzelbą przewieszoną przez ramię. Ani razu nie patrząc w stronę istoty.
      Ciekawe czy wie, zastanawiał się.
      Głusza wokół chaty podpowiadała, że choć z wyglądu jest straszna i przerażająca, kryje w sobie niezwykłą moc, której nie należy bagatelizować. Mężczyzna drżał ze strachu. Za pomocą długiej linki ponownie unosił klapę, a istota, znając dobrze ten sygnał, czmychała do środka.
      Klapa zatrzaskała się i dopiero wtedy stary mógł odetchnąć z ulgą.

>< 

      Wśród największej ciemności lasu, gdzie nie docierał już nawet najmniejszy promień słońca, miała swoją siedzibę największa moc. To stamtąd wydobywało się światło. Najczystsza z jasności. Moc wszelkiego życia i śmierci. Z namiętnością wyrywająca dusze tym, którzy najbardziej jej potrzebowali. To jedyna prawdziwa bogini.
      Nikt nie zdołał jej poznać, zanim nie nadeszła jego kolej.
      Lecz wtedy ta pradawna moc, zamiast zabijać, podarowała ratunek. Pozwoliła urodzić swoje nowe serce, po śmierci poprzedniego.
      Wybór padł na ten zarodek, rozwijający się powoli komórce jajowej kobiety biegnącej przez las. Z zakrwawionym mieczem, z rozpaczą wymalowaną na ustach, uciekającej przed oprawcami. Albo ich duszami. Na ciała nie było co liczyć.
      Dżungla rozstępowała się przed nią, kiedy w ostatnich przebłyskach mocy, jej oczy znów stawały się złote.
      Moc doprowadziła ją w czeluście lasu. Na idealnie okrągłą polanę. Drzewa i krzewy tworzyły tam równy mur. Panowała taka ciemność, że równie dobrze kobieta mogłaby być z zamkniętymi oczami.
      Teraz jednak widziała przed nimi niezrozumiałe, rażąco jasne obrazy. Jakby ktoś wkładał je w głowę uciekinierki.
      Błyskające światła wśród nieprzeniknionej ciemności. Niedające się rozpoznać twarze. Ciała, czyjeś ciała. Coś robiły, rozmawiały. To były sceny. Sceny z życia.
      Kobieta opadła na miękką, czarną trawę. Nie widziała jej, poczuła jedynie przez ciało. Źdźbła ugięły się pod ciężarem zmęczonej. Zamknęła oczy, uciekając od ciemności w kolorowy świat pogańskiej, dzikiej mocy natury.

>< 

      Staruszka patrzyła z żalem na ukryte za długą płachtą pomieszczenie. Stamtąd, jak zwykle o tej porze, dobiegało skrobanie i powarkiwanie. Z westchnieniem odwróciła głowę w kierunku stołu, za którym siedział mąż. Ściskał w ręku fajkę i patrzył na nią tak, jakby wiedział, o czym myśli. Istotnie, zawsze wiedział, kiedy o tym myślała. I karcił wtedy żonę spojrzeniem.
      Tak jak teraz, zawsze opuszczała głowę i zajmowała się pracą. Co chwilę zerkała jednak za siebie. Ze zmienionymi oczami, dziwnym wyrazem twarzy. Jakby nie była w czasie teraźniejszym, a odwracając się, widziała siebie sprzed kilkudziesięciu lat. Leżącą nago na stole, krzyczącą z bólu, z potem cieknącym po twarzy… i jego pochylonego nad stołem, z głową między jej rozstawionymi na boki nogami. I krew. Mnóstwo gorącej, cieknącej powolnie krwi.
      Ten ból wracał z każdą myślą, więc sięgała jeszcze bardziej w przeszłość, żeby zobaczyć moment, w którym się poznali. Kiedy nie miał tego zaciętego wyrazu twarzy, a przyjemny, mądry i odpowiedzialny. Taki był, kiedy przybył do jej wioski wśród gór. Za czasów, kiedy szarże najeźdźców spoza puszczy porywali młode dziewczyny i katowali je w ukrytych jaskiniach. Przybył jakby znikąd…
      To ona opatrzyła jego rany od pogryzień wilków. Opiekowała się nim tak długo, aż wreszcie postanowili zbudować własny dom i zajmować sobą nawzajem…
      Ale pokazał jej to, czego nigdy nie chciała oglądać. Co zepsuło jej marzenia o cudownym życiu, o ile w tym lesie jest to możliwe.
      Musieli z tym żyć. Opiekować się potworem.
      Lecz mogła sobie poradzić, dopóki mąż był dla niej czuły i kochający. Potrafił zaspokoić każdą potrzebę, sprawić, że czuła się jak bogini. A ona odwdzięczała się tym samym.
      Gdy jednak miesięczna krew nie nadeszła, kiedy powinna, a brzuch zaczął się zaokrąglać…
      Urywki z najgorszej nocy zapełniły głowę. Żal i smutek wylewały się każdym otworem ciała.
      Nie dotknął jej już ani razu po tym zdarzeniu. Nie był jednak dla niej opryskliwy, czasem przypominał, że ją kocha, ale ta pozbawiona emocji twarz…
      Rozumiała strach męża. Strach przed tym dzieckiem. Że mogłoby… tak jak tamto…To nie do pomyślenia! Nie ma boga, który skazałby kolejne stworzenie na katorgi w tak zniekształconym ciele!
      Nie mogła mieć do męża żalu. To był jej mąż.
      Ale wyciągnął z niej dziecko zanim samo zechciało wyjść na świat. O wiele za wcześnie. Być może zanim jego małe serce zaczęło bić.
      Kazał jej wejść do bali gorącej wody. Płakała, krzyczała. Był silniejszy. Wiedziała, że jest bezsilna. Woda parzyła ciało. Zdawało się topić, nie należeć do niej. Poparzenia wystąpiły wszędzie. Gdy w bali zaczynało robić się zimno, a ona z kroplami potu na twarzy, oblewała się chłodną wodą, podał jej jakieś zioła do picia.
      Czuła dziwne skurcze w brzuchu. Ból nie do zniesienia. Zaczęła płakać, zawodzić. Z pomieszczenia obok rozlegało się uderzanie i głuche jęki.
      Wyciągnął żonę siłą z bali. Położył na stół. Rozstawił nogi.
      Nacisnął na brzuch.
      Tak bardzo bolało.
      Krew wypłynęła spomiędzy jej nóg i chlusnęła na męża. Otarł dłonią twarz i przystąpił do dzieła. W rękach ściskał jakiś metalowy pręt. Wsadził go tak głęboko jak tylko mógł. Czuła jak coś rozrywa ją od środka. Coś w niej obumiera
      Coś…
      Mąż przez chwilę wiercił prętem w jej wnętrznościach, lecz krwi wypłynęło już tak dużo… Odrzucił pręt i zachłannie włożył do pochwy dłonie. Wyjmował je pełne czerwonej cieczy, której ciągle przybywało.
      Zawodzenie kobiety odbijało się echem w lesie.
      Drapanie za drzwiami…
      Mężczyzna opadł w końcu na kolana. Dyszał. Krew spływała mu z dłoni i twarzy. Odznaczyła się na kolanach i podeszwach. Przysunął głowę do pochwy żony i wpatrywał się w wyciekającą krew. Z oczami wywróconymi w obłędzie.     
      Aż wreszcie, z promieniującej bólem kobiety wypłynęło coś tak ludzkiego, tak…
      Mężczyzna cofnął się o kilka kroków. Przerażony i opętały złapał jakieś gliniane naczynie i zebrał do niego resztki obślizgłej powłoki.
      Przełknął ślinę, próbując nie patrzeć do miski. Żona zleciała ze stołu. Czerwona od krwi i poparzeń. Zwymiotowała pod siebie, całe ciało wykrzywiając w torsjach.
      Mąż stał tak jeszcze przez chwilę z miską w dłoni. Nieruchomy niczym posąg, z twarzą pozbawioną emocji. Twarzą, która przylgnęła do niego po tym napadzie szału.
      I już ani razu jej nie dotknął.
      I ani razu o tym nie wspominał.
      Zaległa między nimi wieczna, głucha cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu zgrzytami w drugim pomieszczeniu.

>< 

      Ta wspaniała bogini światła żyjąca w ciemności, to moc zawarta w spokoju. Promieniuje od niej jasność i sprawiedliwość. Harmonia. Dobra ze złem.
      Kim ona jest? Nikim niezwykłym. Obrazy przesuwają się niczym w kalejdoskopie. Stopniowo jej twarz zmienia się. Raz jest wężem, a raz orłem. Raz pełznie wśród liści i kamieni, a raz wznosi ponad drzewami i widzi… widzi prawdziwy świat. Cały pokryty wysokimi, ciemnymi drzewami. Leci nad lasem mroku. Krainą ciemności i światła.
      Czasem jest krzewem, czasem małym kwiatkiem na polanie. Jest życiem wszystkiego i wszystkich żyjących w lesie. Jest promieniem energii wysyłanym z najgłębszych otchłani ziemi, w chmury i ponad nie – w nieograniczony wszechświat.
      Skąd wzięła się ta moc?
      Złe sny, nocne koszmary. Konie pędzące przez opuszczoną jaskinię, znikające za głośnym wodospadem. Piekielni wysłannicy mocy, potrzebującej ukojenia dla swojego skostniałego serca nowym życiem.
      Spokojna i opanowana. Twarz bez wyrazu, przysłonięta czarną maską z wielkich konstelacji gwiazd. W głębi duszy z rosnącym obłędem, wirującymi uczuciami, z nadmiarem złości. I kiedy naszedł kres tolerancji dla wszystkich głupich zachowań, jej moc dała się powieść w stronę ciemności.
     
      Kobieta przewracała się z boku na bok i tak miesiąc za miesiącem. Wspomnienia mężczyzn z jaskini umknęły gdzieś poza świadomość. Delikatny chłód miecza leżącego obok koił i uspokajał. Nie było jej niczego potrzeba, oprócz odpoczynku i snu. A w nim nieokiełznanej mocy opowiadającej o sobie, ukazującej wszystko swoimi oczami.
     
       Pokazała jak idzie przez las. Nad głową rój much i komarów, najgorszych leśnych insektów. Bzycząc nieustannie, latają wszędzie. Ich głosy mieszają się w jeden, który w końcu przestaje zauważać. Myśli, że odleciały, ale wtedy znów się odzywają. I bzyczą. Mogą ugryźć w każdej chwili, zostawić na skórze małe, idealnie okrągłe ślady, z których strumyczkiem wypłynie krew.
      Choć mogłoby się wydawać, że to zwykłe, natrętne owady… To w rzeczywistości, wokół latają tłuste robacznice i wielkie gzy, tłoczące się dźwięcznie nad ciałami. Nad podszytem tego lasu. Częściami rozłożonych już wieki temu ciał. Ich krwi wsiąkniętej w glebę, czyniąc ją wiecznie wilgotną. Rozszarpanych na kawałki przez dzikie zwierzęta i pokonane przez los za sprawą bogini. Ciała ofiar siły natury.

      Lecz ty jesteś wyjątkiem.. jeszcze..

      Wreszcie kobieta ocknęła się po dziewięciu miesiącach błogiego snu. Obudziła się w samym środku ciemności. Poczuła panikę, kiedy dotknęła dłońmi wielkiego, napęczniałnego brzucha.
      Nie, nie, nie! Krzyczało wszystko w ciężarnej.
      Lecz nie miała czasu na strach. Kiedy ponownie otworzyła oczy, leżała przed wielką, drewnianą bramą. Otworzyła się ze skrzypem, a dzicy ludzie zabrali otumanioną kobietę na nosze z liści. Nie zdążyła zrozumieć, co dzieje się wokół.
      Pędzili przez zakurzone uliczki, mijając małe chatki z bambusa i stojących przed nimi brązowych ludzi. Dzieci biegały w kółko, w zwolnionym tempie, wzbijając w górę tumany kurzu. W dłoniach trzymały liście, wykonując nimi dziwne ruchy. Wejścia niektórych chat były rozchylone. Z nich wydobywał się zapach ziół i kadzideł i wielkie kłęby dymu. Ludzie z dzwoneczkami w dłoniach chodzili wokół ognisk. Śpiewali pieśni. Zabijali rytualnie zwierzęta.
      Położyli kobietę na kamiennym stole. Wokół panował mrok. Wszędzie tliły się kadzidła o słodkawym zapachu, a na ziemi stały świece. Tylko kilka się paliło.
      Zobaczyła nad sobą twarze starych, pomarszczonych kobiet. Tak jak stojące z boku młodsze, miały czarne usta.
      Przyłożyły do nosa kobiety fiolkę z płynem o kwiecistym zapachu.
      I ponownie zapadła ciemność. Świadomość jednak pozostała. Tylko ból był mniej wyraźny. I krew wypływająca spomiędzy jej rozchylonych nóg… prawie nie do wyczucia.
      Tysiące dłoni i niewyraźnych kobiet przesuwających się wokół. Otumaniające zapachy. Dym gryzący w gardło, kiedy otwierała szeroko usta w krzyku.
      Coś z łatwością wyślizgnęło się z niej. Niespodziewanie i bez większego bólu.
      Płacz. Kwilenie dziecka. Czyjeś entuzjastyczne okrzyki.
      I ponownie ten sam skurcz. Płacz pierwszego dziecka, umorusanego krwią, mieszał się z wrzaskami matki. Wszystko było tak odległe. To ciało, z którego wychodziły nowe życia nie należało do niej. Ból przeszywał je na wskroś, coś pchało się na zewnątrz, ale ona pozostawała z dala od tej ponurej chaty. Jej świadomość przeniosła się gdzieś w otchłanie lasu i wołała pradawną boginię natury na pomoc. Ciemność sprowadziła na kobietę ukojenie. Czerń spokojną, ciepłą, kojącą. To schronienie. Otuliła nią niczym płaszcz, który wypada założyć w czasie mroźnych zim. Dała ciepło i bezpieczeństwo.
      Krzyki stały się głuche, pozbawione dźwięku.
      Zapadła martwa cisza.
      Dopiero po kilku, wydłużających się sekundach, drugie dziecko odezwało się cichym szlochem.
      Staruchy natychmiast odsunęły się, owinęły zniekształcone ciałko dziecka w grube szmaty i wsadziły do głębokiego koszyka wraz z pierwszym. Ktoś wybiegł, dźwigając za sobą wiklinowy kosz. Podskakiwał na kamieniach, a w górę wznosił się płacz.
      Kobieta powoli odzyskała przytomność. Zamroczona i pozbawiona sił, próbowała się odezwać, jednak z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Potem po bladych policzkach popłynęły wielkie łzy. Przybierały kształty doskonałych pereł.
      Dzieci, moje dzieci… Nie chciałam ich. Tam, w tej jaskini, ale teraz…
      Matka spróbowała podnieść głowę. Rozejrzała się wokół. W ciemności zamajaczyły niewyraźne kształty kobiet odbierających poród. Wpatrywały się w nią z wyrazem współczucia i smutku. Dzwonki przy ich szatach brzęczały, chociaż nikt się nie poruszył.
      Wreszcie matka opadła zmęczona na twardy stół. Nad nią zamigotały jasne kropki, powiększające się w oślepiającą jasność. Zanim odpłynęła w stan błogiej nieświadomości, jakaś czarna na twarzy starucha pogłaskała ją po czole i wychrypiała:
-        To bękarty zrodzone z przymusu i zła. Nie moglibyśmy zatrzymać ich tutaj. – i przycisnęła palec wskazujący do ust, nakazując milczenie. Odeszła, szurając drewnianymi butami po kamiennej podłodze, a promienie na świecach zakołysały się, choć nie było wiatru.

>< 
       
      Czasem nocami z drugiego pomieszczenia dobiegało kwilenie. Staruszka budziła się wtedy z oczami wielkimi od przerażenia, rozglądała wokół i zasępiona siadała na skraju łóżka. Tym razem noc była gorąca. Jej mąż zrzucił z siebie koc i chrapał przeciągle. Kobieta uchyliła okienko nad stołem i zaczęła nerwowo kręcić się po mieszkaniu. Nigdy nie wchodziła do tamtej izby. Mąż by się zdenerwował. Nie mogła tego zrobić.
      Ale czemu płakało? Czy miało w sobie na tyle z człowieka, żeby cokolwiek czuć? A może zachował wilcze cechy i to kwilenie wcale nie oznacza płaczu? Może wolałby powrócić do wilczej matki i wtulić się w jej piersi, ssać sutki, nawet, jeśli nie byłoby już w nich mleka? Co innego pozostało tej smutnej, zamkniętej w klatce istocie?
      Nie miał nawet imienia. Mówili o nim „to”. Ale przeważnie wcale nie mówili. Czy gdyby jej dziecko urodziło się normalne, mogliby się wreszcie „tego” pozbyć i zrobić w tamtym pomieszczeniu przytulny, dziecięcy pokoik?
      Mąż tak bardzo nienawidził tego stworzenia. Ale czy miał powód, żeby go nienawidzić?
      Staruszka podeszła niepewnie do zasłony odgradzającej dwie izby. Kwilenie stało się cichsze. Po chwili zupełnie zamilkło. Kobieta mogłaby odejść, znów zasnąć, ale zobaczyła promień światła. Skąd mógł dochodzić, jeśli okno zostało zabite deskami?
      Serce zabiło mocniej. Dziwne uczucie. Obrzydzenie pomieszane ze współczuciem, jakie czuła do istoty, zmieniło się w strach. Staruszka lekko odgarnęła zasłonę. Nie potrzebowała lampy naftowej.
      Przez zabite deskami okno wpadało jasne, czyste światło księżyca. A może to wcale nie był księżyc? Deski zostały niewzruszone, a jednak pomieszczenie wypełniło się światłem. Głośne świergotanie dobiegało zza murów chatki, wraz z monotonnym odgłosem dzwoneczków. Jakby ktoś zbliżał się i…
      Rozległo się stukanie do drzwi. Staruszka podskoczyła z piskiem. Zasłona opadła, lecz spod niej wciąż przedzierały się promienie.
      Mąż siedział zaspany na łóżku i przecierał twarz spękaną dłonią. Pukanie rozległo się ponownie. Dopiero teraz obydwoje uświadomili sobie, że to dzieje się naprawdę.
-        Jest tu ktoś? – zaszlochał głos za drzwiami.
      Mężczyzna złapał w dłonie strzelbę i w samych kalesonach zbliżył się do wejścia. Nasłuchiwali. Kobieta ukradkiem zerkała w stronę drugiej izby, z której nadal dobiegało nikłe światło.
-        Kto tam? – zawarczał mężczyzna.
-        Potrzebuję pomocy… proszę. – zawodzenie. Staruszka szturchnęła męża w ramię. Wzdrygnął się i zdjął zawiasy na drzwiach. Uchyliły się ze skrzypem.
      Do środka wraz z upalnym, letnim powietrzem i rojem komarów, wpadła wystraszona kobieta. Zbliżała się do średniego wieku, była bardzo zadbana i ładna. Na jej brązowym, prawie czekoladowym ciele odznaczyły się jednak plamy brudu, a pot świecił nawet w ciemności chaty.
      Mężczyzna posadził przybyłą za stołem i zapalił kaganek. Dopiero teraz zobaczyli jej czarne usta, długie włosy zaplecione w warkocze, w które wplotła małe dzwoneczki i kolorowe wstążki. Szata dziewczyny, uszyta z grubego materiału, mieniła się kolorami tęczy. Była to suknia o dziwnym kroju. Kolory kończyły się na biodrach, a dalej, do samych kostek spływał czarny, połyskliwy materiał. Lekki i delikatny. Była bosa.
      Kiedy małżeństwo mierzyło dziwnego gościa krytycznymi spojrzeniami, dziewczyna złapała w brudne dłonie kolorowe łańcuszki na szyi. Bawiła się nimi nerwowo, wielkimi czarnymi oczami wodząc za mężczyzną i kobietą w podeszłym wieku.
      Stali przed nią z udawaną pewnością siebie. W oczach mieli bowiem strach. On – ubrany jedynie w kalesony, z owłosionym i obwisłym torsem, długą brodą i niepewnymi rękami zaciśniętymi na strzelbie. Ona – wychudła, zagubiona staruszka, wyglądająca na zawiedzioną czymś. Może życiem? Mężem? Sobą?
-        Co się stało? – zapytał wreszcie mężczyzna, przerywając ciszę. Przybyła zacisnęła dłonie na naszyjnikach i oblizała nerwowo czarne usta.
-        Najeźdźcy. Powrócili. – szepnęła. Staruszka uniosła wyżej białe brwi.
      Kiedy była jeszcze dzieckiem krążyły o nich opowieści. Jedni mówili, że było ich tysiące. Umięśnionych, uzbrojonych mężczyzn na wyszkolonych rumakach. Pędzili przez las, choć nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób ich wielka kolumna mieściła się w gąszczu i plątaninie drzew i krzewów. Porywali dziewczęta z wiosek i znęcali się nad nimi w ukrytych jaskiniach. Inni jednak twierdzili, że był to tylko jeden mężczyzna. Ponury, czarny jeździec na czarnym rumaku. Wysłannik z największych czeluści lasu. Legendy mówiły, że szukał jego serca.
      Powracali co jakiś czas. Co jakiś czas potrzebowali nowego serca.
-        Gonili cię? – dopytała się staruszka. Dziewczyna pokiwała głową. Już się trochę uspokoiła.
-        Nie wiem, jakim cudem uciekłam… - jej oczy zaszły łzami. – Porwali już tak wiele dziewczyn z naszej wioski.
-        Od dawna to robią? – mąż usiadł naprzeciwko dziewczyny i położył broń na stole, pomiędzy nimi. Podpalił fajkę. Dym rozszedł się po pomieszczeniu.
-        Nie, zaczęło się kilka dni temu. – przybyła westchnęła ciężko. – Moja matka opowiadała mi, że jak byłam jeszcze w jej łonie najeźdźcy porywali młode dziewice. Nie sądziłam, że to się powtórzy. – opuściła głowę.
-        Mówiła, że wszystko ustało, kiedy pod bramami wioski pojawiła się ta ciężarna kobieta. Urodziła bliźniaki. I wtedy najeźdźcy przestali porywać.
      Staruszka w milczeniu zaparzyła wodę i postawiła na stole trzy gliniane kubki pełne wywaru z ziół. Zdążyła zapomnieć o świetle wydobywającym się z drugiej izby i gdy ponownie tam spojrzała, zza zasłony ziała ciemność taka jak zawsze.
-        Bliźniaki? – mężczyzna odezwał się po długim czasie. Dziewczyna przełknęła gorący wywar, podmuchała na niego i pokiwała głową.
-        Moja matka była przy tym. Jak odbierano poród. Podobno, kiedy rodziła, w chacie zapadła zupełna ciemność. Pogasły świece. A jak urodziła ponownie zapłonęły. – zrobiła mały łyczek. – Pan ojciec pracował, jako strażnik wioski i miał tej nocy wartę przy bramie. To on zobaczył ciężarną i wezwał ludzi, którzy jej pomogli. Opowiadał, że kiedy kobiety odbierały poród, na zewnątrz nie było słychać krzyków bólu, jak to zwykle. Tylko śpiew.
-        Śpiew? – zdziwiła się staruszka. Ciche drapanie wydobyło się z drugiego pomieszczenia.
-        Tak. Tak mówią ludzie.
      Mężczyzna zacisnął dłoń na fajce i odciągnął ją od ust.
-        Co z tymi dziećmi?
      Żona spojrzała na niego niepewnie. Dziewczyna zadrżała.
-        Nie mogli pozwolić im zostać w wiosce. Oddano bliźniaki na pastwę lasu. Przyniosłyby nieszczęścia i zarazę na mieszkańców. – skupiła się na dmuchaniu na wywar.
-        Jeden z bliźniaków urodził się taki…
-        Zdeformowany? – podpowiedział mąż. Staruszka skamieniała. Drapanie. Drapanie. Drapanie!
      Dziewczyna odstawiła kubek na stół. Kiwnęła głową. Zapadło milczenie.
-        One… mój ojciec twierdził, że to oni byli tym sercem, po które wysłano najeźdźców. – przełknęła ślinę.
-        Kto ich wysłał? – zapytała się staruszka, przeczesując drżącą, niemalże przezroczystą dłonią długie, białe włosy.
-        Coś… ktoś…jakaś moc, ktoś z największych czeluści lasu. I teraz najeźdźcy szukają chyba nowego serca. – odchrząknęła. Wyglądała, jakby chciała już iść, uciekać. I usłyszała drapanie za zasłoną.
      Mąż powoli zgasił fajkę. Odłożył ją na stół, zrobił łyk wywaru i wstał ze strzelbą w dłoni. Stojąc tyłem do drugiej izby nie mógł widzieć promieniującego z niej światła. Zwrócił się cicho do dziewczyny:
-        Jak mogą szukać nowego serca, jeśli to stare jeszcze żyje?

>< 

      Zawiniątka w koszyku wyniesiono daleko za wioskę. Odprawiono nad kwilącymi niemowlętami modły, obsypano je dymem z kadzideł i wyśpiewano pieśni.
      Zostały same w głuszy, wyłożonej ciałami rozerwanymi przez wilki.
      Lecz te same wilki, które kilka dni później rozerwą na strzępy matkę niemowląt, zbliżyły się do koszyka i go obwąchały. Zdarły kocyki z płaczących dzieci, i zaciągnęły je do swojego legowiska.
      Wilczyca wsadziła do kosza trójkę wilczego potomstwa. Wchodziła tam, układała się przy dzieciach i tuliła je do snu. Piły mleko z jej nabrzmiałych piersi, wraz z małymi wilczątkami. Obejmowały włochatą szyję wilczycy, zaciskając na niej palce. Lecz jedno dziecko rzadko otwierało oczy. Nigdy nie płakało i nie gaworzyło. Po jakimś czasie przestało rosnąć. Przy próbie ucieczki swoimi pokracznymi nóżkami, nadziało oko na wystający z ziemi kij.
      W tym czasie drugie dziecko przybierało męską postać, polowało na inne zwierzęta i łapało ryby na pożywienie. Samotnie wędrowało po lesie, aż znalazło wioskę. Wiele miesięcy podglądało jak żyją ludzie. Lecz kiedy zechciało odejść od wilczej matki, ta rzuciła się na niego i podrapała do krwi. Część jej watahy długo goniła uciekiniera, ale znalazł schronienie w obserwowanej wcześniej wiosce.
      Ludzie w niej mieszkający mieli śnieżnobiałe włosy, byli bladzi i wiecznie zamyśleni. Uprawiali wielkie pola porośnięte dziwnymi roślinami, które podlewali każdego dnia. Kobiety sadziły kwiaty wokół drewnianych chatek, a dzieci biegały po kamiennych uliczkach śmiejąc się głośno. Tak było za szczęśliwych dni wioski, kiedy patrzył zza zarośli, jako mały dzieciak. Później, stopniowo, wioska zaczynała obumierać. Plony nie wyrastały, ludzie nie mieli co jeść. Brakowało nikłych promieni słonecznych, które pojawiały się wcześniej nad drzewami. Nastała ciemność.
      Tam poznał kobietę, z którą zechciał mieszkać w glinianej chacie w środku lasu. Zemścił się na wilkach i zabrał ich skóry do wysłania swojego legowiska. Żona nauczyła go życia. Choć nie akceptowała zdeformowanego brata, pozwoliła mężowi trzymać go w domu.
       Poniekąd miało to być jej jedyne stworzenie do opieki. Jednak nikt nie wiedział, którym z bliźniąt powinna poświęcić więcej uwagi. Które z nich było tym ważniejszym.

>< 

      Światło promieniało z pomieszczenia za zasłoną. Przebijało się przez jej gruby materiał i raziło w oczy. Czarna dziewczyna zasłoniła je ręką, bransolety zachrzęściły głośno, zsuwając się z nadgarstka. Staruszka obserwowała w skupieniu i przerażeniu męża. Ten zaś odwrócił się ze strzelbą w dłoniach, wiodąc za spojrzeniami kobiet.
      Z izby nie dochodził żaden dźwięk. Światło stawało się jaśniejsze. Mężczyzna przełknął nerwowo ślinę i nie oglądając się za siebie, podszedł do zasłony. Pochłonęła go jasność. Buchnęła przez płachtę, podrywając ją do góry. Wypełniając światłem całą chatę.
      Dziewczyna pisnęła i jednym susem skoczyła pod stół. Tam, trzęsąc się ze strachu, obgryzała paznokcie. Staruszka drżącą ręką podtrzymywała się krzesła. Zasłona powiewała jak na silnym wietrze, chociaż wszędzie panował niewyobrażalny upał. Materiałem poruszała siła tego światła.
      Mężczyzna stanął na progu izby. Jasność była oślepiająca. Nie mógł dojrzeć istoty zamkniętej w klatce.
-        Bogowie, bogowie, to tutaj jest serce!!! – zawodziła dziewczyna, kiwając się do przodu i do tyłu.
-        Zginiemy razem z nim. – wielkie, czarne łzy spływały jej po policzkach.
-        Nikt tu nie jest żadnym sercem. – warknął mężczyzna.
      Biły od niego gniew i wściekłość. Wszedł do pomieszczenia, pomimo napierających promieni. Paliły nieosłoniętą skórę. Mężczyzna zawył z bólu, ale nie poddawał się. Jedną ręką osłonił twarz, a drugą wystawił przed siebie ze strzelbą. Drżała. Stara skóra zrobiła się czerwona. Popalona.
      Żona cofnęła się kilka kroków i patrzyła raz na stół, raz na krzyczącego z bólu męża. Widziała jak wyciąga ją poparzoną z bali gorącej wody. Skóra paliła ją od tamtego dnia na każde wspomnienie. Teraz męża dosięgła ta sama kara.
      Mężczyzna wszedł pomiędzy palącą jasność. Czuł jak jego kalesony zajmuje ogień, po chwili przeszedł też na brodę i siwe włosy na klatce piersiowej. Zrozpaczony, topiąc się w bólu, wyciągnął przed siebie broń.
      Zaczął strzelać. Na oślep. Kule trafiały w kraty, odbijały się od nich, dziurawiły ścianę, podłogę, wychodek, łóżko, ciało.
      Ciało!
       Mężczyzna znieruchomiał i strzelił jeszcze kilka razy. Rozległ się cichy syk, przypominający odetchnienie z ulgą. Światło zaczęło przygasać.
      Stary leżał już wtedy na podłodze, gasząc ostatnie płomienie ze swojego ciała. Czerwona, albo całkowicie spalona skóra zaczęła odchodzić z niego płatami. Płakał z bólu i zdejmował ją.
-        To nie ja, to nie byłem ja. – kręcił głową, na której ledwo utrzymywały się szczątki spalonej brody.
      Stopniowo w chacie zapadła ciemność. Oknami trzasnął nagły wiatr, który po chwili zaczął szumieć i świszczeć. Runęły pierwsze krople deszczu. Nadal nikt się nie poruszył. Jedynie mężczyzna miotał się po podłodze, a obok niego leżała strzelba.
      Czarna dziewczyna wreszcie powoli wyjrzała spod stołu. Dzwoneczki w jej włosach zadzwoniły. Za oknem rozciągała się nieprzenikniona ciemność. Majaczyły tam sylwetki idealnie zbudowanych wierzchowców, niecierpliwie prychających pod ciężarem dosiadających ich jeźdźców.
      Żona niepewnie weszła do drugiej izby. W klatce został tylko czarny proch, rozwiany po podłodze. Mąż wychrypiał:
-        Pomóż mi.
      Pochyliła się i dźwignęła go za ramię. Chwiejnym krokiem dotarł do łóżka, rysując za sobą pasmo z krwi i topiącej się skóry. Mężczyzna nieprzytomnie patrzył w sufit i nie odzywał się ani słowem.
      Czarna dziewczyna również w milczeniu, niczym duch, prześlizgnęła się do pomieszczenia z klatką. Wkładając ręce przez kraty, zgarnęła prochy zniekształconego bliźniaka i wyszła z nimi na zewnątrz.
      Choć przed chwilą lał deszcz, a silny wiatr kołysał największymi z drzew, teraz znad nich przecierały się delikatne promienie wstającego słońca. Dziewczyna rozsypała prochy przed chatką, mrucząc pod nosem jakąś monotonną melodię. Potem nieruchomo obserwowała zmiany, jakie zachodziły w lesie.
      Słońce wyjrzało znad ciemnych chmur, które zawsze zbierały się nad nim. Trawa, drzewa i krzewy natychmiast się osuszyły. Ziemia popękała od ciepła. Wszędzie unosił się kurz i pyły od natychmiastowo kwitnących drzew.
-        Najeźdźcy. – szepnęła czarna dziewczyna, odwracając się do chatki, ale nikt jej nie usłyszał. Staruszka zajmowała się mężem, próbując robić mu zimne okłady. Z chaty nie dobiegał żaden dźwięk.
      Dziewczyna ponownie spojrzała przed siebie, powtarzając: najeźdźcy. Teraz był ich czas. Ich, jego…
      Spomiędzy poprzecinanych promieniami słońca drzew, wyłonił się jeździec na karym rumaku. Miał długi, czarny warkocz, wyraźne kości policzkowe i miecz przepasany przez skórzaną zbroję. Zaciskał szczękę porośniętą czarną brodą. Jego koń rżał z podniecenia i wierzgał kopytami w piachu, zmuszając kurz do tańca w powietrzu. 
      Dziewczyna cofnęła się o krok, jednak nie była w stanie wejść do chatki. Oniemiała wpatrywała się w jeźdźca.
      Serce.
      Podjechał do niej, ukłonił się i wystawił rękę w skórzanej rękawiczce, zachęcając, aby ją ujęła. Czarna zamrugała oczami, drżąc na całym ciele. Kiedy ujmowała dłoń jeźdźca, dreszcze zrobiły się w przyjemne. Ścisnął jej ramię i jednym ruchem posadził na koniu.
      Staruszka na dźwięk kopyt wybiegła przed chatę, wiedziała, że chwilę temu dziewczyna tu stała. Lecz teraz w powietrzu unosił się tylko pył. Potem ciemne chmury znów zebrały się nad puszczą, a natrętne muchy i gzy otoczyły białą głowę kobiety.
      Gdzieś w pobliskich krzakach zasyczał wąż, a pohukiwanie sowy rozniosło się nad drzewami lasu pogrążonego w ciemności nocy. Szumem liści i odgłosem wielkich ptasich skrzydeł, szeptał o pradawnej i niepowstrzymanej potędze natury. Mgła mozolnie powstająca z ziemi, w krótkim czasie zatopiła chatkę w gęstym, mlecznym dymie.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~




Komentarze