Każdy ma własny Koniec Świata



Od dawna zajmuję się pisaniem opowiadań i nie tylko. Postanowiłam opublikować tu jedno z nich, napisane na potrzeby pewnego internetowego konkursu (Ostatnia Kawa - opowiadanie dotyczące końca świata), teraz trochę zmienione i gotowe na pokazanie szerszemu gronu. 

Równocześnie pragnę zaprosić wszystkich na pewien portal, na którym pojawiają się moje wpisy (tematyką i stylem podobne do tych na blogu). Na portalu można przeczytać wiele ciekawych informacji od wspaniałych Autorów, opisujących sposoby na rozwój duchowy. To wspaniała ekipa, dlatego zachęcam do zajrzenia na ŻYJ ŚWIADOMIE. 

Pozdrawiam i życzę miłej lektury : )


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
 
Każdy ma własny Koniec Świata

            Od wieków w mojej rodzinie istnieje piękna tradycja. Kultywowana przez prababki i pradziadków, aż po dzień dzisiejszy. Tradycja zbliżająca do siebie rodzinę, sprawiająca, że każdy nowy dzień zaczynamy z uśmiechami na ustach i z optymizmem ruszamy w życie.
            Tradycja ta jest banalna. Polega na porannym śniadaniu z całą rodziną. Nigdy nie dowiedziałam się skąd owy kult się wziął – moja matka, tak samo jak jej matka, ze szczególnym patosem czciły każdy poranek i wschodzące słońce. A ja wszystko po nich przejęłam.
            Zakorzeniłam w mojej małej rodzinie tradycję wspólnych śniadań, jedzonych bez pośpiechu i porannych rozmów. Te rozmowy i śniadanie zawsze nas uspokajały – moją dwójkę dzieci przed kolejnym, nudnym dniem w szkole, a męża przed ciężkim dniem w pracy. Mnie zaś – nastrajało i mobilizowało do pisania.
            Kiedy już cały dom opustoszał, a w kuchni nadal unosił się zapach kawy, ja zasiadałam w swoim biurze do pióra.
            Tak, byłam pisarką. Całe swoje życie poświęciłam książkom i choć nigdy do końca nie wierzyłam w spełnienie swoich młodzieńczych marzeń, czyli wydaniu jednej publikacji – wszystko zrealizowałam nawet lepiej niż mogłam wymarzyć. Wydałam całą masę książek oraz zbiorów opowiadań. Dziś, będąc już staruszką, patrząc na zdjęcia swojej rodziny i dorosłych dzieci, stojące na szafce nocnej obok mojego łóżka, mogę śmiało powiedzieć, że osiągnęłam swój życiowy cel.
            Wszystko co pisałam było w jakiś sposób związane z moim życiem, często opierałam się na swoich przeżyciach opisując różne sytuacje, które mi się przydarzyły. Słowa i papier były moją odpowiedzią na ten świat, komentarzem do istnienia. Każda książka, każde nowe opowiadanie nawiązywało do innego zdarzenia w moim życiu.
            Jednak nigdy nie pisałam o tych śniadaniach, o porannej kawie. Kawa jest w jakimś sensie początkiem i końcem. Jej zapach kojarzy mi się z małą kuchenką mojej matki, w której jako dziewczynka, a potem nastolatka, patrzyłam, jak matka przyrządza swój ulubiony napój. Ale ten zapach oznacza także całe dalsze życie, wszystkie moje wzloty i upadki. Także ten ostatni, ostateczny upadek, a właściwie koniec. Tylko jak o nim mam napisać?
            Wybieram najprostszą formę.
            Ten dzień zaczął się jak wszystkie inne. Z pozoru. Śpię długo, tak długo, że słońce już dawno stoi wysoko na niebie, wpadając do mojego pokoju przez zasłonięte okna. Nie mam na tyle dużo siły, aby szybko wstawać i je odsłaniać. Wyciągam więc rękę i poruszam małym dzwoneczkiem na stoliku, który rozlega się w kuchence. Chwilę potem do pokoju wchodzi mój mąż z tacką z kubkiem gorącej, czarnej kawy i miękkimi tostami z serem. Zapach roztopionego żółtego sera miesza się z aromatem kawy, kręcąc mnie w nosie.
    Myślałem, że już nigdy nie wstaniesz. - oznajmia mąż stawiając tackę na moich nogach, ponieważ siadam na łóżku opierając się o poduszkę. Uśmiecham się dziękując skinieniem głowy, unoszę kubek kawy, dmucham na nią, a następnie upijam malutki łyczek.
            Mąż podchodzi do okna i zaczyna rozsuwać zasłony. Obserwuje go kącikiem oczu. Jest już taki stary, taki zmęczony. Przygarbiony, z kilkoma siwymi włosami na głowie, które próbuje jakoś zaczesać do tyłu. Jego pomarszczone palce ściskają beżowe zasłonki i odsuwają je na bok, aby wpuścić do pomieszczenia trochę słońca.
            Za oknem biały puch zalega w całym ogrodzie, a słońce odbijając się od niego oślepia nas na moment. Zima to pora nie tylko piękna, ale i smutna. To ostatnia pora roku. Wszystko przykrywa śnieg, usypiając, niczym pocałunek śmierci.
            Jestem już na tyle stara, że wiem jaki mamy dzisiaj dzień. Po tylu latach życia na tym świecie, każdy by wiedział kiedy nadejdzie jego koniec – koniec świata. Ja również. Zdobyłam taką wiedzę, przeżyłam tak wiele, że teraz, tego pięknego, słonecznego, zimowego dnia, zrozumiałam, że właśnie piję ostatnią kawę w swoim życiu.
            Gdy tylko mój mąż wychodzi z pokoju, ja zabieram się do pisania. Pióro drży w mojej pomarszczonej dłoni, literki nie są takie zgrabne i równe, jak kiedyś, ale to nie ma znaczenia. Dziś...
            Następuje przerażające drżenie, cały dom zaczyna się ruszać. Ramki ze zdjęciami na stoliku nocnym przewracają się z hukiem, surrealistyczny obraz lasu przekrzywia się na ścianie. Lustro wiszące nad komodą trzęsie się, niczym poruszona tafla wody.
            Szybko wstaję i rozglądam na boki. Za oknem zrywa się potężna zamieć, choć jeszcze przed sekundą panował tam kojący spokój. Podchodzę do lustra, które pęka, przecinając moje odbicie na kilka kawałków.
            Moja twarz nie jest pomarszczona, ale gładka i jędrna. Policzki pełne, oczy duże, usta czerwone. Patrzę na swoje dłonie, które już nie są pomarszczone. Skóra lekko różowieje, pęcznieje. Włosy odrastają i nabierają dawnych, jasnych kolorów, aż znów, tak jak kiedyś, mam na głowie burzę blond loków, okalających moją młodą twarz. Piersi powiększają się, biodra nabierają masy, nadając mi kobiecych kształtów. Zupełnie jakbym drugi raz dorastała.
            Dom nadal drży. Choć wcześniej ciężko mi się było utrzymać na nogach, teraz idę pewnym krokiem, przytrzymując się lekko ściany. Wychodzę na korytarz. Zielonkawa tapeta na ścianie pęka tworząc wzdłuż niej długi, niekończący się pas. Z moich dwóch stron ściany pękają, a dach nad głową unosi się w zwolnionym tempie. Mój dom się rozpada.
            Ale to mnie nie przeraża, idę dalej. Schodzę schodami na dół. Stopnie za mną odrywają się i spadają w przepaść, ja jednak dochodzę na ostatni i zaskakuję z niego zwinnie. Widzę swoje odbicie w dużym lustrze na szafie. Jestem jeszcze młodsza niż przed chwilą.
            Moje włosy unoszą się same i zaczynają zaplatać się w cienkie, długie warkoczyki. Potem opadają na ramiona. Twarz dziewczynki w lustrze nie ma już pełnych, zmysłowych rysów, a jej figura nie jest tak kobieca. Piersi maleją, nogi chudną. Robię się niższa. Staję się dzieckiem.
            Odwracam głowę w stronę kuchenki. Dobiega mnie stamtąd aromat kawy. Z tyłu nie ma już nic – nie ma góry, z której schodziłam. Schody rozpadły się i zniknęły w przepaści, zielone ściany korytarza i dach zabrała zimowa wichura.
            Wchodzę do kuchni. Wszędzie unosi się zapach kawy. Matka siedzi przy stole i ją popija z fantazyjnie ozdobionej, porcelanowej  filiżanki. Spogląda w moją stronę, uśmiecha się. Jest bardzo stara, cała pomarszczona. Swoje siwe, cienkie włosy zebrała w mały koński ogon. Jej filiżanka drży. Wreszcie pęka na drobny mak, ale bez żadnego dźwięku. Wszystko odbywa się w martwej, przerażającej ciszy. Czuję lęk.
            Kawa rozlewa się na blacie stołu i spływa z niego powolnymi kroplami, tworząc czarną kałużę na podłodze. Mama wodzi za nią pustym wzrokiem.
            Podchodzę do niej i łapię za rękę. Ona ściska moją malutką rączkę i głaszcze po głowie szorstką dłonią.
            Kawa tworzy okrąg wokół mych czerwonych lakierków. Mama pociąga mnie za rączkę. Przygarbiona idzie do drzwi wyjściowych, a ja drepczę za nią próbując utrzymać równowagę, czując jak podłoga pode mną się trzęsie.
            Wychodzimy przed dom. Już nie ma zimy, nie ma wichury. Stoję na trawie, a drzewa wokół  są zielone. Stoję obok mojej mamy staruszki, która się wcale nie boi. Każe mi, malutkiej dziewczynce, patrzeć.
            A więc patrzę. Przed domem nie ma domów sąsiadów, obok których mieszkałam tyle lat. Odwracam się i widzę swój dom rodzinny, ten w którym dorastałam. A obok niego znajduje się szpital, w którym przyszłam na świat. Z drugiej strony też nie ma sąsiadów, tylko stara szkoła do której chodziłam i park, gdzie umawiałam się na pierwsze randki z późniejszym mężem.
            Na zielonej trawie pojawiają się żółte mlecze, a z drzew spadają owoce. Widzę kino i galerię handlową, kupiłam tam pierwszą książkę fantastyczną. Widzę domy swoich dorosłych dzieci i ich szkoły. W oddali rysuje się linia drzew, lasu; mojego ulubionego miejsca samotnych spacerów.
            Wszystko przede mną, ta mała, cicha rzeczywistość, zaczyna się kurczyć, rozpadać. Liście zaczynają żółknąć i opadać z drzew, a trawa staje się sucha. Dachy budynków spadają, a kamienie i deski pękają. Na ulicy tworzy się głęboki dół. Każdy budynek po kolei zmienia się w pył, który opada powoli, przez chwilę wirując w powietrzu wraz z tańczącymi na wietrze jesiennymi liśćmi.
            Ściskam mamę mocniej za rękę, bojąc się tej ciszy. Dlaczego nie słychać zawalania się domów, całej tej strasznej destrukcji, jaka odbywa się na moich oczach? Dlaczego jest tu tak cicho?
            Mama uspokaja mnie, musi się schylić, bo jestem coraz niższa, aż w końcu bierze mnie na ręce i przytula do swojej starej, obwisłej piersi. Czuję z jej ubrań zapach porannej kawy. Małymi, różowymi rączkami dotykam pomarszczonej twarzy matki, jakbym dopiero ją zobaczyła.
            Wszystkie budynki rozsypują się bez żadnego dźwięku, a na moje gołe, pulchne ciałko, owinięte szalem mamy, spadają wielkie płatki śniegu. Słońce na niebie świeci bardzo jasno, coraz jaśniej, migocze, niczym latarnia. Wpatruje się w nie wielkimi granatowymi oczami, już się nie bojąc, nie rozumiejąc za wiele, jestem niemowlakiem. Słońce miga kilka sekund, aż w końcu zupełnie gaśnie.
            Zapadam w ciemność.

Komentarze